... w 2005 r. została przekazana w darze do Muzeum Mazurskiego w Szczytnie. Na tę okoliczność sporządzono i podpisano protokół, który oczywiście przechowuję do dziś. Z jego treści wynika, że Muzeum Mazurskie w Szczytnie reprezentowane przez Panią Monikę Ostaszewską-Symonowicz przyjęło: centralkę telefoniczną, maszynę do liczenia – sumator oraz maszynę do pisania.
Przez ponad 25 lat obsługiwałam centralkę i wielkim sentymentem darzyłam, stąd pomysł, by zasiliła eksponaty muzealne. Praca w sekretariacie polegała między innymi na obsłudze z pozoru skomplikowanego urządzenia. Jednak gdy się poznało działanie klapek, zapadek oraz kabelków z czarnymi i czerwonymi końcówkami, to obsługa była prosta jak to wówczas mawiano „jak metr sznurka w kieszeni”. Przez lata miałam pseudonim „Łączka” i nie chodziło tu o fakt ulubionego leżenia na łące i opalania, a czynność polegającą na łączeniu. Nawet dziś pamiętam cyfry, do których były przyporządkowane konkretne komórki organizacyjne. Gdy spadła klapka z numerem piętnaście, to wiedziałam, że dział kadr coś chce, gdy z numerem siedem, to wiedziałam, że administracja ma jakieś życzenie. Zwykle proszono o połączenie z miastem. Łączenie między działami było proste, natomiast łączenie z miastem skomplikowane. Ówczesna Spółdzielnia dysponowała bowiem tylko trzema numerycznymi wyjściami „do miasta” (32-06; 32-07; 32-08), a chętnych na połączenie było aż trzydzieści wewnętrznych numerów. Tu wyjaśniam, że w każdym dziale pracowało po kilka osób. Wówczas, zgodnie z archiwalnym spisem telefonów z lat osiemdziesiątych, Spółdzielnia posiadała 28 sklepów z numerami końcowymi, dwa kioski, ośrodek „Praktyczna Pani”, trzy bary - „Dworcowy”, „Gastronomiczny” i „Miś”, trzy kawiarnie - „Jubilatka”, „Mokka” i „Muszelka”, trzy restauracje - „Pod Tęczą”, „Zacisze”, „Bartna”, dwie stołówki przyzakładowe - „POM” i „Unitra Cemi”, zakłady produkcyjne - ciastkarnię i cztery piekarnie, Wytwórnię Wód Gazowanych, cztery magazyny.
Gdy sobie przypomnę, jak uwijałam się w tej plątaninie kabli i spadających klapek, brzęczącego miasta, jak musiałam zachować kolejność, jak przestrzegać zawodowej dyscypliny i dyskrecji, to nawet teraz jestem zdziwiona, że dawałam radę. Biorąc pod uwagę fakt, że obsługując centralę telefoniczną pisałam też na maszynie, obsługiwałam sekretariat, to nic dziwnego, że do dziś mam podzielną uwagę i mogę w największym hałasie wyłączyć się i robić swoje. Ot, dobra szkoła życia. Obsługa centrali telefonicznej i wieczne rozmowy skutkowały nawiązywaniem ciekawych znajomości i uzyskiwaniem różnorodnych informacji. Lata osiemdziesiąte były czasem wzmożonych kontaktów zarówno zawodowych, jak i prywatnych. Miałam kilku panów, którzy każdego dnia dzwonili do pracujących w „Społem” żon. Jednym z nich był Witold Mocarski, jego żona Mirka pracowała w sekcji transportu. Dzwonił każdego dnia i prosił o połączenie z żoną. Za każdym razem miał dla mnie miłe słowo. Codzienne rozmowy sprawiły, że wprawdzie na oczy nie widziałam człowieka, ale polubiłam. Pewnego dnia, a był to Dzień Kobiet, otworzyły się drzwi sekretariatu, a w nich stał milicjant. Na widok mundurowego zaparło mi dech w piersiach, od razu zrobiłam rachunek sumienia, co mogłam zbroić. Jednak promienny uśmiech przystojniaka i róża w ręce oraz słowa „to ja proszę o połączenie z żoną” wyjaśniły wszystko. Przyjęłam życzenia i różę, a koleżanka Mirka chichotała za plecami męża, widząc moją najpierw przestraszoną, a za chwilę rozpromienioną minę. Cóż, żart im się udał. Witold Mocarski odwiedził Gabinet Wspomnień w 2019 r. W księdze wpisów napisał: Piękne wspomnienia. Gratuluję. Kocham Społem. Tak się składa, że w pokoju, który przemieniłam w spółdzielcze muzeum swego czasu pracowała sympatyczna i miła żona pana Mocarskiego. Niestety oboje są już świętej pamięci.
Wracając do centrali telefonicznej, miałam też i zabawne sytuacje. Wiadomo centralka miewała różne humory i często wzywałam monterów z telekomunikacji, którzy usuwając awarię pokazywali mi też różne sztuczki. Jedna z nich polegała na prowadzeniu rozmowy przy „otwartym kluczyku”, tak to nazywali. Dziś jest to po prostu prowadzenie rozmowy z ustawieniem „na głośno mówiący”. Zasada była taka, że gdy przy awarii centralki ktoś życzył sobie „miasto”, ja to miasto łączyłam, ale wówczas ostrzegałam, że rozmowa odbywa się przy „otwartym kluczyku”. Niestety osoba, która dzwoniła tego nie wiedziała i wprawdzie „nikt na świecie nie wie, kto się kocha w Ewie...” - my to wiemy, ale nikomu nie powiemy.
Grażyna Saj-Klocek