Ostatni długi weekend tego lata był znów ciepły, więc nic nie stało na przeszkodzie, aby go spędzić jak najbardziej aktywnie. Zanim przyjdą jesienne chłody, które uziemią człowieka przy biurku. A jak człek się rusza, to jeść się chce! W lasach pokazały się grzyby (tylu prawdziwków nie znalazłem od lat!), więc żeby nie podpaść leśnej straży ruszyliśmy w las rowerami. Po udanym grzybobraniu, niepoprawny łakomczuch, zamiast trochę poczekać i dojechać na pyszny domowy obiadek, zaczął węszyć za najbliższą knajpką. Padło na "Restaurację" w Kobylosze, gdzie jadałem kiedyś niezłego faszerowanego szczupaka. Na reklamowej tablicy polecano jednak jako danie dnia za całe 22 zł polędwiczki wieprzowe w sosie cytrynowym. Przyznaję, mój błąd! Trudno określić jak to smakowało. Już na sam wygląd rozsądna małżonka radziła zostawić to "danko" w spokoju, wsiąść na rower i uciekać do przytulnego domku nad Saskiem. Niestety, zjadłem te dwa małe kawałki twardej podeszwy z podejrzanie pachnącym sosem. Kartofelki, przyznaję, były świeże. Przy płaceniu zwróciłem obsługującej pani uwagę, że nie należy polecać jako danie dnia czegoś tak podejrzanie nieciekawego, co spotkało się ze wzruszeniem ramion. Liczyłem na mój doświadczony w wielu walkach strusi żołądek. I wytrzymał! Całe pół godziny! Po czym ostatni kilometr do domku pokonałem w tempie rakietowym, a na to, co się działo potem spuśćmy, no... zasłonę milczenia.

Po popołudniowej wymuszonej diecie rano wybraliśmy się na krótki spacer kajakowy po Krutyni. Pięknie tam, chociaż tłoczno niesamowicie i na ciche kontemplowanie urody brzegów nie ma co liczyć. Wiosłowanie uwielbiam, jako element napędowy kajaków sprawdzam się podobno od wielu lat, a silnik, jak wiadomo, potrzebuje paliwa. Dobiliśmy więc do "Czarciego młyna" w Babiętach. Lubię tę knajpkę, szczególnie stoliki na pomoście, pod który dopływają kaczki i łabędzie, domagając się należnego udziału w konsumowanych tam daniach. Najbardziej konkretnym paliwem wydawał mi się schabowy w zapiekanej kapuście. Nie wszyscy może to lubią, ale mięsko w grubej, niezbyt wilgotnej panierce to akurat to, na co miałem ochotę. Kapusta była bez zarzutu! Pycha! Niestety, tym razem pecha miała pani kapitan naszego pływadła. Zamówiła skromne ruskie. Wyglądały nieźle, ale grube, twarde ciasto zniechęciło skutecznie do poznania szczegółów zawartości. Na próbę kawałek podrzuciłem łabędziom, lecz także nie skorzystały.

Kończąc wycieczkę po okolicy zajechaliśmy wieczorem na kolację do zajazdu "Kos" w Zgonie nad jeziorem Mokrym. Gdy w karcie jako specjalność firmy zauważyłem polędwiczki wołowe w sosie grzybowym - 23 zł, nic mnie nie mogło powstrzymać od zamówienia. Były miękkie, prawie soczyste, dwa razy większe niż w Kobylosze. Odetchnąłem z ulgą. Niestety, ładniejsza część załogi znów miała pecha. Wprawdzie trzy ziemniaczane placki były niezłe, za to zamówiony na deser kartacz (szt. 1 - 5 zł) nie dość, że podano pęknięty, to zapach farszu już z odległości pół metra zniechęcał do spożycia. Podająca pani uroczo wzruszyła ramionami, bez mrugnięcia okiem dopisała nietknięte śmierdzące danie do rachunku i nie uważała za stosowane nawet wspomnieć o przeprosinach za wątpliwą atrakcję wieczoru.

Końcówka sezonu w okolicznych knajpkach wypadła więc nie najlepiej. I jeszcze jedno. Kelner nie musi występować w smokingu i muszce, chociaż mógłby, czemu nie. Gdy jednak obsługuje mnie pani ze zwisającymi kosmykami niedomytych włosów, przepoconej przykrótkiej bluzce, a o stół opiera się gołym brzuszkiem wylewającym znad paska spodni, to apetyt na kolejne dania jakoś szybko mi przechodzi.

Wiesław Mądrzejowski

2006.08.30