Po skończonej podstawówce rodzice wybrali mi Zasadniczą Szkołę Budowy Okrętów w Gdańsku – Wrzeszczu. Do dziś nie wiem dlaczego ustawili mnie na tej drodze edukacji. Do obcych miałbym wielką pretensję, ale do swoich nie mogę mieć animozji, bo w tamtych czasach kto najlepiej znał się na talencie syna i znał predyspozycje pierworodnego?

Dalsze szczeble edukacji
Leszek Mierzejewski

W późniejszych latach niejeden raz pytałem ojca, po jaki czort zawiózł mnie na egzamin wstępny do tej szkoły na al. Karola Marksa 41? Miałem wówczas 14 lat! Dlaczego zawiózł mnie jak przysłowiową kurę ze związanymi nogami na targ? Po jakiego diabła potrzebna była mi ta budowa okrętów, ta stocznia, ta zawodówka? Przecież ja od dziecka miałem talent do plastyki, a przede wszystkim do rysowania i malowania!

Zamiast edukować się w kierunku plastycznym, lub w jakimś pokrewnym, to na przekór losowi musiałem parać się całe życie zawodowe techniką i matematyką. Ojciec tylko wzruszał ramionami. Teraz dopiero przyznaję mu rację, on wiedział co robi! Rzemieślnik, technik, inżynier, to były i są pewne zawody, a chleb zagwarantowany. Mam wielu przyjaciół z branży plastyczno – malarsko – rzeźbiarskiej i widzę, że chleb to ciężki i niepewny!

Zasadniczą Szkołę Budowy Okrętów dla Pracujących Stoczni Gdańskiej (obecnie budynek mieści się przy al. Gen. Józefa Hallera) ukończyłem 29 czerwca 1963 roku. Faktycznie do nazwy szkoły dodano „dla Pracujących”, żeby ostatni trzeci rok zaliczyć nam do stażu pracy. Gdy rozpoczynałem pracę w Stoczni Gdańskiej 1 września 1963 roku, to już przepracowałem rok i w świadectwie pracy mam jak wół napisane: od 01.09.1962 r. do 09.02.1967 r. Otrzymałem wówczas nr ewidencyjny 49015, co znaczy, że od powstania stoczni do 1962 roku przewinęło się przez kadry tyluż pracowników. Z trzech lat nauki zawodu pamiętam, że nauczyłem się, oprócz technicznych spraw, idealnie podrabiać podpis zastępcy dyrektora szkoły ds. nauczania. Jego nazwisko brzmiało Samson. Mieszkaliśmy w Bursie Szkolnictwa Zawodowego na ulicy Leczkowa nr 1. Żeby pojechać na kilka dni do domu, każdy uczeń musiał mieć zgodę na podaniu od tegoż zastępcy dyrektora. Za odpowiednią opłatą wyrażałem takową zgodę. Po długim czasie proceder ten wydał się – poszedłem w zaparte. Wyciągnięto wszystkie podania, uzbierała się spora górka. Dyrektor szkoły nie mógł na 100% odróżnić, które są prawdziwe, które zostały podrobione. Szalał, krzyczał, aż dał się na spokój i sprawa ucichła. Do dzisiejszego dnia pamiętam ten podpis i potrafię go złożyć perfekt.

 

 

Aby zapoznać się z pełną treścią artykułu zachęcamy
do wykupienia e-prenumeraty.