Czy istnieje jeszcze prawdziwa sztuka dziennikarska, czy też raczej przekonanie, że napisanie czegokolwiek, to żadna sztuka? Gdzie kończy się rzetelna informacja, a gdzie zaczyna propaganda? Czy są jeszcze dziennikarze bezstronni, czy tylko polityczni agitatorzy? Czy w tym zawodzie nadal egzystuje pojęcie „profesjonalizm”? Moje pytania dotyczą medialnych komentatorów politycznych. Zarówno tych z prasy, jak również z telewizji. Radia nie słucham, zatem nic o nim nie potrafię powiedzieć.
Dzisiaj nasze społeczeństwo jest podzielone. Mniej więcej pół na pół. Na część prorządową, to jest propisowską i na tak zwaną totalną opozycję, czyli przeciwników PiS. No i trwa polityczny bój, a najlepszym narzędziem takiej walki są środki masowego przekazu. „Kurek Mazurski”, na szczęście, nie bierze udziału w tej medialnej wojnie i jak dotąd potrafi zachować swoją dziennikarską niezależność, zatem ja skorzystam z prawa felietonisty i opiszę własne, osobiste wrażenia na temat ogólnopolskiej walki mediów.
Przez wiele lat, bo aż od czasów studenckich, przyjaźniłem się z Andrzejem Woyciechowskim, założycielem i wieloletnim szefem radia ZET. Andrzej niestety nie żyje już od 23 lat. Był radiowcem jeszcze podczas studiów. Studiował romanistykę, mówił znakomicie po francusku, zatem dorabiał sobie pracując w francuskojęzycznej redakcji polskiej rozgłośni radiowej dla zagranicy. Później, już po studiach, rozpoczął pracę w telewizji. W stanie wojennym brutalnie wyrzucono go z roboty i wówczas zasłynął jako Pierre Vodnik, francuski korespondent z Polski. Jego materiały prasowe, przekazywane tajną drogą do francuskiego „Liberation”, były natychmiast przedrukowywane przez „New York Times” oraz „Washington Post”. Oczywiście nikt nawet nie domyślał się, że Pierre Vodnik to Andrzej Woyciechowski. Był znakomicie zakonspirowany. Bezpieka wprost szalała, żeby znaleźć tego wrednego i nazbyt dobrze poinformowanego „żabojada”. Bez skutku. Skończył się stan wojenny. W Polsce nastąpiły polityczne zmiany, Andrzej otworzył wówczas pierwszą prywatną rozgłośnię radiową, czyli Radio ZET. Za niepodważalną podstawę działania przyjął apolityczność radiostacji. Jego dziennikarze nie mieli prawa do ujawniania osobistych sympatii. Pamiętam, że kiedy podczas prezydenckich wyborów w roku 1990, kiedy konkurentem Lecha Wałęsy był Tadeusz Mazowiecki, młody reporter Radia ZET powiedział do mikrofonu: „Niestety na mityngu Wałęsy było mniej osób niż na wiecu Mazowieckiego”. To słówko „niestety” nie mieściło się już w bezstronnej informacji. Autor przekazu tylko dlatego nie wyleciał z radia, że był młodziutkim i dobrze zapowiadającym się dziennikarzem. Został jednak pouczony i musiał się pilnować.
A jak ta apolityczność wygląda dzisiaj? Wcale nie wygląda.