Dobrze ponad połowa pielęgniarek zatrudnionych w szpitalu nie otrzymała we wrześniu wynagrodzeń. Płaczą, bo nie mogą kupić dzieciom podręczników i zeszytów, nie mają na czynsze i na bieżące życiowe potrzeby. Szpital nie ma pieniędzy, bo zabrał je komornik. A zabrał po to, by... wypłacić pielęgniarkom. Brzmi to absurdalnie? Owszem, ale taka jest prawda.

Komornik przejął kasę

Problem "203"

Kłopoty zaczęły się wraz z wprowadzeniem zmiany systemu finansowania służby zdrowia. W szpitalach zaczęły się horrory, związane głównie z niewydolnością zarządzania, niedofinansowaniem i mizerotą sprzętową. Jak zwykle w podobnych sytuacjach po łbie, a dokładniej po kieszeni dostali najsłabsi, mający najmniej do powiedzenia - personel średni i niższy: pielęgniarki, salowe, administracja... Ogólnokrajowa fala pielęgniarskich protestów zaowocowała w 2000 roku podjęciem przez sejm sławetnej ustawy "203", na mocy której odgórnie podwyższono wynagrodzenia w służbie zdrowia.

W 2001 roku podstawowe uposażenia pielęgniarskie miały wzrosnąć o 203 zł (stąd nazwa ustawy), a w następnym - o dalsze 110 zł. W ślad za ustawą do szpitali nie poszły jednak pieniądze, w związku z czym samorządy powiatowe i szpitale najczęściej po prostu prawa nie respektowały i w większości nie respektują nadal. Szpitalne mury drżą za każdym razem, kiedy zdesperowani pracownicy, głównie pielęgniarki, podejmują heroiczny wysiłek, by wyegzekwować to, co im się prawnie należy. Zresztą - trudno nie być zdesperowanym, gdy za ciężką pracę w świątki, piątki i niedziele otrzymuje się na rękę 700, góra 1000 zł.

Droga do egzekucji

W ubiegłym roku do Sądu Rejonowego w Szczytnie wpłynęły setki pozwów od pracowników szpitala. Chodziło o to, by dysponować niepodważalnym dowodem na piśmie, że podwyższone wynagrodzenia się należą. Te dowody miały być podporą dla władz szpitala, które też złożyły pozew do sądu, tym razem przeciwko Narodowemu Funduszowi Zdrowia o to, by pokrył narzucone przez sejm dodatkowe wydatki.

- Nasze roszczenie, tylko za dwa pierwsze lata obowiązywania ustawy, sięga ponad 2,7 miliona złotych - mówi zastępca dyrektora ds. ekonomicznych Beata Samojluk.

Drugim motywem było zabezpieczenie pracowników na wypadek ewentualnej likwidacji szpitala, bowiem jego sytuacja finansowa przy końcu ubr. była marna.

- Wyroki gwarantowały wypłatę należności, gdyby szpitala zabrakło, przez organ założycielski, czyli samorząd powiatowy - wyjaśnia Sławomir Sawicki, radny i pracownik pogotowia w jednej osobie.

Wszystkie sądowe orzeczenia okazały się korzystne dla pracowników. Ci nie egzekwowali swoich praw (choć mogli), przede wszystkim ze względu na sytuację ekonomiczną lecznicy.

- Mówiono nam, że jak szpital wypłaci nam te pieniądze, to jego likwidacja będzie nieunikniona, bo przecież pieniędzy wciąż było mało, a długi rosły - mówią pielęgniarki. - To było jak ultimatum: dostaniecie te parę groszy i stracicie pracę - tłumaczą dodając, że do tej argumentacji dodawane też były stwierdzenia "integracyjne" typu, że każdemu jest ciężko, bo taka sytuacja, że wszyscy muszą zacisnąć pasa, przetrwać ciężkie chwile, by potem było lepiej. Zresztą w szpitalu zaczęło się poprawiać, przybywało sprzętu, pacjentów, a więc i rosły nadzieje na zwiększone dochody.

"Kurek" przechylił szalę

Cierpliwość i dobra wola personelu średniego i pomocniczego prysły jak bańka mydlana w drugiej połowie czerwca bieżącego roku. Do tego - przyznać musimy ze skruchą - w istotny sposób przyczynił się "Kurek". W jednym z czerwcowych numerów analizowaliśmy treść oświadczeń majątkowych powiatowych radnych, w gronie których zasiada Marek Kasprowicz, ordynator oddziału ginekologiczno-położniczego. Z porównania wynagrodzeń szpitalnych w dwóch kolejnych latach wyszło, że w 2002 roku radny zainkasował ze szpitalnej kasy 57,7 tysiąca złotych, a w roku 2003 - aż 95,2 tysiąca. Ujawniony przez samego radnego radykalny wzrost lekarskiego uposażenia w tym samym czasie, w którym pielęgniarkom tłumaczono, że to wszyscy mają zacisnąć pasa i przetrwać trudne chwile, stanowił przysłowiową kroplę, która przepełniła czarę goryczy ("Powiedziałyśmy to zresztą Kasprowiczowi w oczy" - usłyszał "Kurek" od pracownic szpitala). Na początku lipca do biura szczycieńskiego komornika zaczęły "hurtem" wpływać wyroki z wnioskiem o przeprowadzenie egzekucji. Tę drogę wybrało ponad 100 osób. Komornik w sentymenty się nie bawił, zsumował wszystkie roszczenia (średnio między 2,6 a 2,8 tysiąca na głowę, przy czym połowa to należność główna, a reszta - odsetki), dołożył swoje wynagrodzenie, liczone od każdego złożonego pozwu (w wysokości 15% egzekwowanej należności) i do olsztyńskiego oddziału Narodowego Funduszu Zdrowia wysłał pismo, by kwotę w podanej wysokości, zamiast na konto szpitala, przekazano jemu. NFZ zalecenie wykonał, bo musiał, komornik wypłacił pracownikom szpitala to, co im się należało i zostawił sobie wyliczone koszty własnej pracy. W ten sposób szpitalny budżet za jednym zamachem został pomniejszony o 392 tysięcy złotych, w tym około 45 tysięcy kosztów komorniczych i co najmniej 100 tysięcy odsetek.

Podcinanie gałęzi

Zdaniem dyrektora Marka Michniewicza najważniejsze jest to, że z 300-osobowej załogi szpitala do komornika udała się tylko jedna trzecia. W ponad 100-osobowym gronie "zbuntowanych" przeważał personel średni. Wnioski do komornika złożyło 77 pielęgniarek i położnych (na 127 zatrudnionych w szpitalu). Reszta to personel pomocniczy.

- Dwie trzecie personelu nie uczestniczy w "buncie" i nie popiera tych pracowników, którzy tak postąpili - podkreśla dyrektor. - Nie można mówić o pielęgniarkach ogólnie, bo to krzywda dla tych, które rozumieją sytuację szpitala i nie zamierzają podcinać gałęzi, na której siedzą. To praktycznie akcja tylko Związku Zawodowego Pielęgniarek i Położnych, inne związki kategorycznie potępiły ten sposób rozwiązania konfliktu.

Pracownicy, którzy zaległe wynagrodzenia i odsetki otrzymali drogą okrężną, czyli za pośrednictwem komornika, po raz pierwszy nie otrzymali wynagrodzeń już w sierpniu.

- Wypłacone zostały kwoty brutto, a od nich trzeba odprowadzić składki na ubezpieczenia i podatek. Wystąpiliśmy do komornika, by to zrobił, ale on uznał, że to nie jego problem. Panie, które już pieniądze otrzymały, też nie chciały opłacić tych składek. Nie mieliśmy innego wyjścia, jak potrącić te koszty z bieżących wynagrodzeń - tłumaczy Michniewicz. - Bo to, co się państwu należy, trzeba zapłacić - podkreśla.

Pracownicy działanie dyrekcji uznają za bezprawne. Twierdzą oni, że kwestia rozliczenia z fiskusem - to ich sprawa indywidualna, a władzom szpitala nie wolno było, bez zgody zainteresowanych, dysponować ich pieniędzmi.

Bez pieniędzy

W wyniku egzekucji - jak powiada dyrektor - zabrakło pieniędzy na wypłaty. Pracownicy, którzy dochodzili swych praw przy pomocy komornika, nie otrzymali wynagrodzeń także we wrześniu. Tego było już za wiele, więc do "Kurka" zaczęły napływać skargi - zgłaszane w tajemnicy, pokątnie, po kryjomu.

- Lepiej, żeby nas tu nikt nie widział, bo jest zakaz rozmów na ten temat. Nawet między sobą nie możemy o tym rozmawiać - mówią pokrzywdzone pielęgniarki. Zdjęcia... broń Boże! Personalia... wykluczone! - Boimy się, ale tak dalej żyć nie sposób. Większość z nas żyje na kredytach i pożyczkach. Pieniędzy od komornika starczyło, by je choć trochę pospłacać. A teraz nie mamy na książki dla dzieci, na zeszyty, a to poczatek roku, brakuje po prostu na chleb.

Pozbawieni wrześniowego wynagrodzenia pracownicy uważają, że zostali ukarani za to, że upomnieli się o swoje. Dyrekcja natomiast stwierdza, że podjęte działania realizują wolę pozostałych pracowników, w liczbie dwa razy większej niż ci pokrzywdzeni.

- Na początku września odbyło się zebranie załogi (dokładniej około 30 osób kadry kierowniczej i kilku innych osób, które miały reprezentować interes i opinię wszystkich - przyp. H.B.), na którym dyskutowaliśmy co zrobić. Mieliśmy do wyboru, albo przestać leczyć, kupować leki, jedzenie dla pacjentów, albo wstrzymać wynagrodzenia - opowiada dyrektor. Załoga (poprzez swych funkcyjnych reprezentantów), opowiedziała się za tą drugą wersją, stojąc jednocześnie na stanowisku, że wstrzymanie wypłat winno dotyczyć jedynie tych pracowników, którzy przecież już pieniądze od komornika otrzymali. I tak się właśnie stało.

"Zbuntowany" związek zawodowy pielęgniarek i położnych próbował przeforsować opcję, według której wynagrodzenia zostałyby czasowo uszczuplone wszystkim pracownikom, tak by każdy, bez wyjątku, dostał choć trochę, ale mu się nie powiodło.

- Te panie przecież miesiąc temu otrzymały pokaźne kwoty, więc chwilowo na brak środków do życia narzekać nie powinny - mówi Sławomir Sawicki. - I byłoby niegodziwe, żeby teraz uszczknąć po 200-300 zł innym pracownikom, których wynagrodzenia są równie mizerne.

Radnemu i - jak mówi - wielu pracownikom, zależy głównie na tym, by ten szpital istniał i nadal dawał zatrudnienie 300 osobom, a mimo różnych wzlotów i upadków, jak dotąd żadnych zachwiań w wypłatach wynagrodzeń nie było.

- Wynagrodzenie rzecz święta i trzeba je wypłacić, ale teraz szpital pieniędzy nie ma. Jak będzie miał, to wypłaci - zapewnia dyrektor Michniewicz.

Kiedy zasobność szpitala się poprawi - nie wiadomo. Dyrektor twierdzi, że trwa pilne poszukiwanie środków, że "coś" się dzieje na górze, mówi się o lepszym podziale funduszu zdrowia i rezerwach, które w jakiejś części do szpitala mają trafić. Być może decyzje zapadną jeszcze we wrześniu. Uznaje roszczenia pracowników za prawnie uzasadnione, ale jest bezradny.

- Wynagrodzenia zarówno naszego personelu średniego i pomocniczego, jak i lekarzy, nie odbiegają niczym od tych, jakie są w innych szpitalach województwa - podkreśla dyrektor. - Moim zdaniem pielęgniarki rzeczywiście za mało zarabiają. Powinny otrzymywać ze dwa razy więcej. Ale to nie zależy ode mnie.

Nie jest też Michniewicz przekonany, by wpływ na decyzję jednej trzeciej personelu miały informacje o zarobkach ordynatora Kasprowicza. W dokumentacji szpitalnej stoi bowiem, że w latach 2002 i 2003 były one porównywalne (gwoli ścisłości - porównywalne do tego wyższego pułapu). Różnice w oświadczeniach majątkowych mogły wystąpić w efekcie odmiennego sposobu rozliczania się radnego Kasprowicza z fiskusem. Zapewnia też, że nie wydawał jakichkolwiek specjalnych rozporządzeń, zakazujących pracownikom rozmów o sytuacji i wydarzeniach. Jedyną dyspozycją w tym względzie ma być "edykt" sprzed kilku miesięcy, mówiący o tym, że oficjalnie z mediami o sprawach szpitalnych wolno rozmawiać tylko dyrektorowi.

Z ust dyrektora pada sporo zarzutów pod adresem związku zawodowego pielęgniarek i jego szpitalnych władz: za brak odpowiedzialności, za nierespektowanie zawartych z dyrekcją umów, za manipulowanie członkami związku i nakłanianie ich do podejmowania buntowniczych działań, a nawet za nierzetelność informacyjną, bo "mówiono, że te pieniądze zapłaci fundusz, a nie szpital, co było oczywistą nieprawdą". "Gromada zbuntowanych pracownic" - według dyrekcji - próbowała cofnąć złożone do komornika wnioski, bo poczuła się oszukana przez związkowych działaczy.

Próby wycofywania wniosków miały miejsce faktycznie, tyle że, jak się "Kurek" dowiedział, z innego powodu, niż mówi dyrektor i nie gromadnie. Do biura finansowego egzekutora stawiły się trzy, może cztery panie, powodowane strachem:

- Bo zabiorą nam pobory - tłumaczyły. Obawy, jak się okazało, nie były płonne.

* * *

Ustawa "203" została zatwierdzona przez sejm blisko pięć lat temu. Niezależnie od tego, czy się ona podoba, czy nie - obowiązuje i winna być respektowana. A kiedy pojawiła się grupka osób, która tego zażądała - natychmiast dostała po łbie. Swoje dostał też szpital, bo co najmniej 150 tysięcy (opłaty komornicze i odsetki) to pieniądze wydane "na bezdurno". Pielęgniarki twierdzą, że w większości szpitali w województwie ustawowe podwyżki płac już dawno zostały włączone na stałe do podstawy wynagrodzeń. W Szczytnie nie, więc zaległości znów rosną, a pracownicy szykują się do kolejnych spraw sądowych.

Swoją drogą ciekawe, czy szpitale wygrają w sądzie i będą mogły żądać od NFZ refundacji narzuconych ustawą wynagrodzeń (bo nie tylko nasza miejscowa placówka na wojenną ścieżkę wstąpiła). I czy komornicy równie ochoczo, jak to miało miejsce w Szczytnie, położą łapki na fiskusie i jednym pociągnięciem pióra zabiorą państwowej kasie grube miliony, jeśli nie miliardy złotówek (w skali kraju tyle pewnie będzie). Skoro bowiem, jak powiada dyrektor Michniewicz, "państwu się należy", to i od państwa - tak samo. Szkoda tylko, że w rzeczywistości takie sprzężenie zwrotne nie występuje. Na własnej skórze, a dokładniej kieszeni, przekonało się o tym 77 szczycieńskich pielęgniarek.

Halina Bielawska

2004.09.15