... na jeziorze, boisku i sztucznym lodowisku.
Zimowe zabawy typu jazda na łyżwach nie były mi obce i na stałe wpisały się w mój życiorys. Mimo upływu lat lubię czuć lód pod łyżwami. Kiedyś z zimą nie było problemu, bo o odpowiedniej porze sypało śniegiem i mroziło nosy. Podczas ferii jeziora Małe i Duże Domowe przemieniały się w lodowiska. Jako dziecko miałam łyżwy przypinane paskami do butów, potem przykręcane, wreszcie figurowe. Oczywiście umiejętność jazdy zdobywałam zaliczając liczne upadki i urazy. Rodzice w tej kwestii mieli odmienne zdania, bo gdy tata zabierając na jezioro dopingował: „Dasz radę, nie poddawaj się” i dobrymi paskami wzmacniał buty, to mama powtarzała: „Nie szalej, bo się przeziębisz, znów nabijesz guza, pokoślawisz buty”... Pewnego razu z wizytą przyjechał ukochany wujek i zabierając do sklepu kupił piękne, białe figurówki. Dotykałam je, całowałam, a gdy zapadł zmrok w towarzystwie rodziców wybrałam się na lodowisko stworzone na Małym Domowym. Takich potajemnych wypraw, gdy nikogo nie było już na lodzie, miałam trzy. Gdy stwierdziłam, że już świetnie sobie radzę, wówczas dołączyłam do pozostałych dzieci. Jedne miały nadal takie przykręcane i przypinane paskami do kamaszy łyżwy, ale wśród szczęśliwych posiadaczy figurówek znalazłam się i ja. Kiedy któreś z dzieci podchodziło do mnie i pytało: „dasz się zjechać?” zakładałam jego buty i pozwalałam. Mimo że figurówki dostały w kość, to i tak długo mi służyły. Za każdym razem trenowałam przeplatankę do przodu, a z czasem nawet do tyłu. Nie zliczę upadków, zbitych na kwaśne jabłko kolan, ale nigdy się nie poddawałam i jazdę na lodzie trenowałam.