W latach osiemdziesiątych XX wieku bardzo dużo czasu spędzałem służbowo w Jedwabnie i prywatnie w gminie Jedwabno, a konkretnie w Warchałach. Tam poznałem sympatycznego, starszego mężczyznę z tych okolic, który opowiedział mi historię swojego życia.
Goszcząc niejednokrotnie w jego domu dowiedziałem się, że na początku 1947 roku został przesiedlony właśnie tu, na tzw. ziemie odzyskane. - Wówczas popełniono kilka karygodnych błędów - stwierdził mój rozmówca. - Ciągnęły się one przez kilka dekad, za nami, osadnikami z przymusu, za wysiedleńcami z Kresów oraz dobrowolnymi przybyszami z różnych stron i okolic!
Ja wraz ciężarną żoną i dwuletnim synem zostałem przesiedlony niby dobrowolnie z mojej rodzinnej wioski na Lubelszczyźnie. Tam gnieździliśmy się w czworakach, w dwanaście osób w dwóch izbach z kuchnią i przedsionkiem. W takich czworakach, jak na niniejszym zdjęciu, dziedzic umieszczał swoich parobków, którzy przed II wojną światową uzależnieni byli od swojego pracodawcy. Z płaczem przyjechałem tu na Mazury. Nas, przesiedleńców, z wagonów towarowych, bez ładu i składu wyładowano na rampie w Olsztynie – popatrzcie na taki rozładunek i pomyślcie, co wówczas przechodziliśmy! Ile udręki, ile poniewierki, ile kłopotów i zmartwień! Czekaliśmy wiele dni na przydział gospodarstw poniemieckich. Wzdłuż peronów kolejowych powstawały miasteczka szałasów zbudowanych własnym sposobem z materiałów znalezionych i z sobą zabranych. Część z nas okupowała puste wagony.
Jako polskiemu przesiedleńcowi wolno mi było zabrać z sobą dwie tony bagażu, oraz konia, krowę, świnię i drób. W naszej rodzinie była bida, aż piszczała - więc matka dała mi trochę wyposażenia, w tym wychudłą krowinę. Dzięki niej mogliśmy przetrwać i karmić niemowlaka. Po dwóch dniach Wojsko Polskie załadowało nas na dwa samochody i po podpisaniu jakichś dokumentów - krzyżykami, bo wówczas, jako 21-letni młodzieniec nie umiałem ani pisać, ani czytać, ruszyliśmy na nowe miejsce zasiedlenia. W jednym samochodzie jechał koń, w drugim dwie krowy. Oprócz żywego inwentarza i sprzętu - łącznie z moją rodziną jechało 5 żołnierzy. Od UNRRY, United Nations Relief and Rehabilitation Administration (Administracja Narodów Zjednoczonych do spraw Pomocy i Odbudowy), czyli w skrócie UNRRA, zwanej swojsko „unrą” albo od „cioci Unry” dostaliśmy właśnie konia i jedną krowę. Dodatkowo załadowano na skrzynię samochodową jednego prosiaka i stado kur i kaczek w drewnianych klatkach – też od UNRRY, bo od UB i Polskiej Partii Robotniczej nic dobrego wówczas dostać nie mogłem.
Aby zapoznać się z pełną treścią artykułu zachęcamy
do wykupienia e-prenumeraty.