Druga część wspomnień przesiedleńca z Lubelszczyzny, który po wojnie osiadł w gminie Jedwabno.
Dotarliśmy według mapy i dokumentów opisowych na miejsce docelowe. Wjechaliśmy do gospodarstwa poniemieckiego - niczym do majątku mojego dawnego dziedzica!
Porucznik pobieżnie pokazał co, gdzie i jak. Wyładowano przed murowanym domem mój dobytek. Wojskowi część mojego wyposażenia pownosili do wnętrza. Rozładowali i powstawiali inwentarz żywy do chlewów, drób do kurników i mundurowi szybko odjechali do Olsztyna! Zostałem sam jak palec z ciężarną żoną i dwuletnim synem, prawie jak Robinson Crusoe na bezludnej wyspie! Byłem otumaniony i wystraszony. Jedyne szczęście, że porucznik objaśnił mi, jak zapala się oświetlenie, bo u nas tylko dziedzic miał prąd z agregatu. My oświetlaliśmy izbę lampą naftową, ale przeważnie o zmierzchu chodziliśmy spać, a wstawaliśmy wraz z kurami! Tak było najwygodniej i najekonomiczniej! Dlatego też rodziło się nam mnóstwo dzieci, co rok to prorok!
Porucznik nie pokazał mi, a może i sam nie wiedział, a może bał się zostać na noc - jak należy zalać wodę do pompy i uruchomić ten cud techniki niemieckiej. Wówczas mielibyśmy własną wodę w kranach i urządzeniach sanitarnych. Więc nieświadom niczego, odkręcałem krany, zaglądałem do sraczy, do umywalek - ale nie wiedziałem do czego to ustrojstwo służy. Na szczęście Niemcy, uciekając przed frontem bolszewickim, zdążyli spuścić wodę z układów, bo mróz porozsadzałby rury i urządzenia pomocnicze. Identycznie było z centralnym ogrzewaniem. Wszystko czekało na uruchomienie, tylko ja nie byłem świadom po jaki czort to służy? Nawet grzejniki żeliwne pod oknami przypominały mi o jakiejś niemieckiej zwariowanej machinie. Nie dotykałem tego, bałem się, żeby czegoś nie popsuć!