Dawno, dawno temu za lasami i jeziorami wysiadłem z pociągu na stacji Szczytno. Po uporządkowanym i zasiedziałym Pomorzu, Szczytno późnym latem przypominało mi Wood City z westernu o dzikim zachodzie. Prażyło słońce, wiatr ganiał po pustych ulicach tumany kurzu i liści, a przed zakładem fotograficznym na ulicy Odrodzenia stał autentyczny samochód marki "Jaguar", który wtedy nawet w Warszawie mógł wzbudzić sensację. Po wysprzątanej i lśniącej świeżą wilgocią Bydgoszczy, gdzie w upały kilka razy dziennie ulice skrapiały wodą polewaczki trochę mi się plecy marszczyły na myśl, że mam tu mieszkać i pracować. Po całym dniu załatwiania różnych kwitów, lokowania się w jakimś sublokatorskim pokoiku na poddaszu, przyszła pora na obiad. Na kartce stanowiącej menu wykwintnego zakładu gastronomicznego przy ówczesnej ulicy Świerczewskiego zafascynowała mnie wypisana kopiowym ołówkiem w rubryce "zupy" - pejzanka. Przez dwadzieścia parę lat życia o czymś takim nie słyszałem, w Bydgoszczy czy w Toruniu w żadnej znanej mi restauracji nigdy się z tym nie spotkałem. Pełny talerz wyglądał obiecująco, zawartość smakowała jeszcze lepiej więc perspektywa dłuższego pobytu na Mazurach zaczęła nabierać zdecydowanie jaśniejszych barw. Odtąd ta jarzynowa zupa stała się moim ulubionym daniem, tak długo aż lokal został zamknięty do remontu i do dziś dnia straszy rozbabranymi murami.

Włócząc się przez następne lata po kraju i po świecie kilka razy znalazłem w różnych lokalach właśnie "pejzankę", ale takiej jak w Szczytnie nigdy. Zresztą tutaj też już od wielu, wielu lat zupy tej w żadnym menu nie udało mi się zauważyć. A szkoda wielka. Piszę o tym dlatego, że kilka dni temu zjadłem świetną pejzankę w Pile. Była trochę inna niż te, z jakimi miałem dotąd do czynienia. Nasza szczycieńska zupa to przede wszystkim zestaw gotowanych warzyw, w tym głównie cebuli, szatkowanej kapusty, fasoli, marchewki, selera, pora, ziemniaków, wszystko na zawiesistym bulionie zaprawionym mąką ze śmietaną. Czasem trafił się też jakiś grzybek czy echo czosnku. W Pile niespodzianką był wyraźny lekki posmak wędzonego boczku i plasterki parówek gęsto pływające w zawiesistym zestawie warzyw.

Kilkanaście lat temu byłem lekko zdumiony, gdy znalazłem "pejzankę" (pod tą właśnie polską nazwą) w karcie restauracji "Kurpianka" w Wismarze w Meklemburgii. W smaku bardziej jednak przypominała klasyczny niemiecki "eintopf" niż zupę jarzynową. Pływało w niej dużo więcej gotowanego mięsa, a brakowało zabielenia śmietaną. Zresztą, jak się okazało, zupa ta była wyjątkowo syta.

Inny rodzaj pejzanki znalazłem dwa lata temu w Mysłowicach pod Krakowem. W pięknie wpasowanej w zbocze góry restauracji pejzanka doskonale regenerowała siły po kilkunastokilometrowym spacerze. Tutaj też dla odmiany dominującym jej składnikiem były ziemniaki. Bardziej przypominało to popularną kartoflankę, chociaż zwróciłem uwagę na intensywne echa czosnku i tymianku, a do zupy - na życzenie gościa podawano żółtko jajka. Jest to chyba specyfika tego regionu, gdyż w niedalekiej Kalwarii Zebrzydowskiej także proponowano żółtko, ale tym razem do rosołu z lanymi kluseczkami. W sumie pomysł ciekawy i chyba godny polecenia.

Mam nadzieję, że może jeszcze kiedyś w jakimś lokalu w Szczytnie doczekam się talerza tej bardzo prostej, smacznej i w sumie niedrogiej w przygotowaniu zupy.

Wiesław Mądrzejowski

2006.11.22