...i błędów popełnianie. W Gabinecie Wspomnień utworzonym w „Społem” PSS w Olsztynie Oddział w Szczytnie jeden z niepozornych przedmiotów opatrzony napisem: KOREKTOR budzi wielkie zaciekawienie.

Przepisywanie
Pożegnanie odchodzącego na emeryturę prezesa „Społem” Bogusława Palmowskiego

Jest to oczywiście żyletka, która w parze ze słownikiem ortograficznym tworzy nierozłączny duet. Oglądanie go nie tylko dla mnie niesie wiele wspomnień. Panowie wspominają, że takowymi się golili, panie zaś opowiadają jak tkaniny przecinały i dziurki do guzików robiły. Ja za każdym razem ze śmiechem wyjaśniam, że był to mój korektor. Zasada poprawiania popełnionych błędów była prosta. Wystarczyło umiejętnie wydrapać pomyłkę żyletką, rozetrzeć kartkę paznokciem i wstawić właściwą literę. Mój pierwszy prezes, pan Werner Urbański dbał o wygląd dokumentów, które firmował swoim podpisem, więc o błędach nie mogło być mowy, stąd korzystanie z „pomocy naukowych” w postaci wspomnianego słownika ortograficznego i żyletki.

Wacław Malczewski, kierownik Działu Ekonomicznego, człowiek wielu pasji – jego prace introligatorskie przetrwały do dziś

Słownik ortograficzny eksponowany w Gabinecie Wspomnień ma dla mnie wielką wartość, bowiem długie życie zawdzięcza introligatorskiej pracy wspaniałego kolegi, a jednocześnie kierownika Działu Ekonomicznego pana Wacława Malczewskiego. Słownik był służbowy, odziedziczony po wcześniejszych sekretarkach, ale dzięki oprawie stworzonej przez pana Wacława do dziś dumnie prezentuje swoją wiedzę i moc. Niestety błędy ortograficzne się wówczas zdarzały, stąd posiłkowanie mądrą pozycją. Gdy moim szefem został pan Bogusław Palmowski, już o błędach nie było mowy, ponieważ ówczesny szef był mistrzem ortografii. Na dodatek, gdy zaczął urzędować, poprosił o maszynę do pisania, bo jako były naczelnik miasta takowy przedmiot samodzielnie obsługiwał, wypisując m.in. akty małżeństwa. Gdy z czasem zorientował się, że stukanie na maszynie zabiera zbyt wiele cennego czasu, to rękopisy zaczęły trafiać na moje biurko. Cóż... szefem był dobrym, ale charakter pisma miał iście magisterski, albo lepiej lekarski – tylko magister farmacji był w stanie rozszyfrować te zamaszyście kreślone wiecznym piórem sznureczki wyrazów. Wzrok miałam sokoli i sekretarskie zacięcie, a że byłam ambitna, więc najpierw pół godziny rozszyfrowywałam zdania i dopiero przepisywałam. Oczywiście najprościej było iść zapytać: „co autor miał na myśli”, ale uważałam to za osobistą ujmę. Czytałam i często po prostu z kontekstu domyślałam się słów. A one układały się w bardzo zgrabne i mądre zdania. Miały głębię, wymowę i niezwykle intrygującą treść. Mój szef wprawdzie pisał „jak kura pazurem”, oj, przepraszam jak lekarz, ale za to bezbłędnie, stylistycznie poprawnie i ciekawie. Miał niezwykły, zupełnie dla mnie nieznany zasób słów. To od swojego szefa dowiedziałam się, że coś jest „posadowione” na spółdzielczej posesji, a budynek „okalają” drzewa. Pisma wewnętrzne oraz zewnętrzne tworzył z łatwością, a ja przyznaję - miałam wielką przyjemność podczas ich przepisywania.

Słynne rękopisy prezesa Palmowskiego i eksponowany w Gabinecie Wspomnień „korektor”

Niektóre rękopisy pism, czy też opinii przechowuję do dziś i nawet niedawno wspólnie śmialiśmy się, że moja „samodzielność” w interpretacji prezesowskich hieroglifów zaowocowała wiekopomnymi błędami, których jestem autorką. Otóż przepisując piękną laurkę do monografii Zespołu Szkół Zawodowych im. Stanisława Staszica w Szczytnie na stałe zapisałam się pomyłką na stronie 51. w zdaniu: „Kontakty te cechowała stała troska o własne (a winno być: właściwe) przygotowanie przyszłych kadr handlowców do ciągle rosnących wymogów życia społeczno-gospodarczego miasta”. Wprawdzie ten błąd jest praktycznie niezauważalny, ale przyznaję, że przeze mnie popełniony. Faktycznie często moja interpretacja tekstu była zabawna i wówczas szef komentował: „ale pani nazmyślała”. Na szczęście wszystko było do poprawienia, a współpraca układała się poprawnie. Oczywiście do czasu. Pewnego dnia szef przyszedł do pracy z nietęgą miną. Dla nas pracowników był to ważny dzień, wreszcie podwyżki i cała sterta angaży do podpisania. Podałam poranną kawę i przez chwilę przyglądałam się jak dziwnie mój przełożony trzyma długopis. Wówczas poskarżył się, że ma zastrzał i nie może dostać do chirurga. Jako dobra sekretarka szybko oczywiście po znajomości prezesa zarejestrowałam i do chirurga wysłałam. Zadowolona na angażach stawiałam pieczątki i kolejną gromadkę do podpisu równiutko na biurku szefa ułożyłam. Nagle z impetem drzwi się otworzyły, a szef zły jak osa wpadł do gabinetu krzycząc: miałem tylko zastrzał, a teraz mam cały pokrojony palec, bo pani się zachciało wysyłać mnie do chirurga. Jak ja to teraz podpiszę, bolał mnie palec, a teraz cała ręka. Przestraszyłam się nie na żarty, bo szef nigdy nie był rozdarty. Szybko tabletkę przeciwbólową podałam i do sekretariatu się wycofałam.

Grażyna Saj-Klocek