Z doboru zabiegów jesteśmy zadowolone. Jeszcze przed obiadem biegnę na okłady borowinowe, a tuż po obiedzie na gimnastykę na przyrządach i jonoforezę. Ok 14.30 wszystkie trzy jesteśmy już po zabiegach. Piękna pogoda aż kusi, by wyruszyć na jej łono. Rozkładamy mapy, a tam czerwony szlak z Iwonicza Zdroju do Rymanowa Zdroju aż nęci, aż kusi. Proponuję, by pokonać go. Moje koleżanki chętnie się na to godzą.

Uzbrojone w mapę, aparaty fotograficzne, butelki z wodą – ruszamy. Mijamy miasteczko i posiłkując się czerwonymi znakami szlaku wędrujemy w górę, by tuż koło tartaku poczuć i zobaczyć dziewiczość leśnej drogi. Wędrujemy, jak w starym jak świat wierszu „wartko, radośnie, mija nam czas, ożywczy strumyk chłodzi nas mile”... Lato, upalne, iście babie lato i trzy baby na szlaku. Idziemy gadamy, śmiejemy się, rozbawione, bez trosk bez problemów.

W pewnym momencie zabrzęczała moja komórka i rozmowa z synem pochłonęła mnie bez reszty. Gdy skończyłam, ze zdziwieniem stwierdziłam, że nasz dotychczasowy czerwony szlak zamienił się w żółty. Zatrzymałam się i zaczęłam komentować, że coś jest nie tak, że chyba pomyliłyśmy drogę, ale Pajęczarka zapewniła, że czerwony łączy się z żółtym i idziemy dobrze. Takim oto sposobem, zamiast w Rymanowie Zdroju - tuż o 17.30 wylądowałyśmy w Klimkówce. Napotkane dwie mieszkanki pokazały nam drogę do ich wsi i zapewniły, że na pewno spotkamy uczynnego kierowcę, który nas zawiezie do Iwonicza Zdroju. Faktycznie tak się stało, gdy stanęłyśmy we wsi i wystarczyło, że podniosłyśmy rękę, natychmiast zatrzymała się przemiła pani i trzy zbłąkane babki podwiozła do celu. Takim sposobem na kolację wróciłyśmy do „Górnika” i jak się później okazało, dobrze że pomyliłyśmy drogę bo do Rymanowa Zdroju idąc szlakiem dotarłybyśmy grubo po 18.00 i to bez szansy powrotu autobusem, bo o tej porze nie ma już dogodnego połączenia.

Przez cały pobyt w Iwoniczu Zdroju miałyśmy piękną pogodę i każdego dnia po zabiegach robiłyśmy sobie piesze wycieczki, we własnym towarzystwie lub z liczną grupą kuracjuszy pod wodzą pana Antoniego naszego kaowca i przewodnika. Niestrudzony przewodnik zaprowadził nas do:

- „Bełkotki” - pomnika przyrody i historii uzdrowiska, źródełka znajdującego się w czworobocznym ocembrowaniu, z którego ulatniał się gaz ziemny wywołujący bełkot wody. Obok źródełka znajduje się popiersie Wincentego Pola oraz tablica z wierszem napisanym przez tego poetę. Pan Antoni prawdziwe opowieści o „Bełkotce” przeplatał legendami lokalnymi m.in. o smoku, który tam zanurkował i w każdej chwili może wyskoczyć.

- Klimkówki - by pomodlić się w drewnianym, zabytkowego kościółka z 1868 r. pod wezwaniem „Świętego Krzyża” oraz usłyszeć historię związaną z gotyckim krucyfiksem wyoranym przez rolnika, którego woły na widok relikwii uklękły na kolana.

- Lasku Grabińskiego uwiecznionego pamiątkowym obeliskiem ustawionym w miejscu, gdzie hitlerowcy 25.VII.1944 r. rozstrzelali 72 mężczyzn – uczestników konspiracji zbrojnej.

Każdego dnia mam zabiegi. Już o 7.00 ćwiczę na przyrządach, o 8.00 odpoczywam obłożona plastrami borowinowymi, a o 8.30 zasiadam do śniadania z miłymi paniami. Muszę przyznać, że posiłki wyśmienite, a panie fajne i rozmowne. Przy posiłkowym stoliku czuję się tak, jakbym biesiadowała nie w stołówce, a na bankiecie.

- Czy byłyście już na tańcach? - tym pytaniem Irenka zaskakuje mnie.

- Ja nie byłam – przyznałam się od razu bez bicia – bo szkoda mi czasu na czekanie, by mnie ktoś poprosił do tańca, a w ogóle to ja nie umiem tańczyć.

- Ja też nie byłam, ale gdy koleżanki z pracy dzwonią i pytają o tańce, to odpowiadam, że chodzę codziennie – kontynuuje Irenka.

- Słuchajcie, a może gdzieś pójdziemy? Poznamy jakiegoś księcia - nieśmiało zagadnęła Ania, z lubością wpatrując się w kierownika samotnie konsumującego posiłek.

Ta rozmowa uświadomiła mi, że kończy się pierwszy tydzień mojego pobytu, a ja tylko zabiegi, wędrówki po okolicy i to ciągle w towarzystwie kobiet. Gdzie te chłopy? Na dodatek w niedzielę o świcie jedziemy z Teklą na Słowację, zaś Pajęczarka do Lwowa. Pomysł, by iść na tańce w sobotę spalił na panewce.

Ale niegłupi wymyślił przysłowie; „co komu przeznaczone, to na drodze rozkraczone”. A było to tak. W niedzielę już o 6.00 wraz z pozostałymi uczestnikami wycieczki zajęłyśmy miejsce w autokarze, który powiózł nas do Bardejova. Pierwszym przystankiem było uzdrowisko Bardejovskie Kupele należące do najbardziej znanych i najchętniej odwiedzanych uzdrowisk słowackich. Bardzo spodobało mi się to urokliwe miejsce, początkowo zwiedzane z przewodnikiem, a potem indywidualnie. Patrząc się na te słowackie dziwy natury nagle zorientowałam się, że nikogo z wycieczkowiczów przy mnie nie ma, nie ma też Tekli, a ja tylko z aparatem fotograficznym w ręce stoję sama na obcej ziemi. Nie mam dokumentów, nie mam telefonu, nie wiem gdzie jestem. Już, już miałam wpaść w panikę, ale nagle moją uwagę przykuł zadziwiający widok. Obok pomnika pięknej, zwiewnej kobiety stał zapatrzony w kamienną postać mężczyzna. Sprawiał wrażenie skamieniałego. Jedną z rąk trzymał za pazuchą w drugiej komórkę. Cesarz! Przemknęło mi przez myśl. Wszak w takiej pozie portretowano Napoleona. Podniosłam swój aparat i pstryknęłam zdjęcie. Wówczas Cesarz popatrzył na mnie i po polsku przemówił.

- Wracasz do autokaru?

- Tak, ale zakręciłam się i nie wiem gdzie stoi.

- A ja chciałem zostać sam na sam z Cesarzową Austrii Elżbietą - słynną Sissi. Jej biografia fascynuje mnie i wzrusza. Była piękna, tajemnicza, stanowiła ucieleśnienie blasku i cienia

austriackego dworu cesarskiego z końca XIX wieku. Podobna jesteś do niej.

- O, dziękuję, na szczęście znam się na żartach, a ty wyglądasz jak cesarz Franciszek Józef.

Tak oto w Słowacji pod pomnikiem cesarzowej Elżbiety „Sissi”, która w 1895 r. odwiedziła Bardejowskie Kupele, poznałam jej „męża” cesarza Franciszka Józefa, który odprowadził mnie do autokaru.

W autokarze opowiadałam Tekli całą tę niezwykłą historię, ale ona tylko się śmiała, powtarzając; „Ty to masz talent do zmyślania”. Trudno, stwierdziłam, nie wierzy, jej sprawa.

Zapatrzona w jesienną Słowację w myślach cieszyłam się, że na tańcach nie byłam, księcia nie poznałam, a cesarza spotkałam.

Wyżne Rużbachy – to docelowe miejsce naszej wyprawy. Tam w basenie termalnym mieliśmy zażywać 2 h kąpieli. Rozebrałam się zakładając strój i wspólnie ze wszystkimi zmierzałam do basenu. A tu drogę zastąpił mi Cesarz, dotknął moich ramion i powiedział: „Jakaś ty piękna. Do zaś”. I tak jak pojawił się, tak też zniknął. Spojrzałam w lustro. Wiem, że było to krzywe zwierciadło, bo obraz zwiewnej istoty z pomnika, na pewno nie był mną. Czary? Ktoś mnie zamienił? Chyba wiem jak wyglądam, gdzie mam oponki, „pomarańczową skórkę”... Weszłam do basenu i aż mnie poraziło, woda gorąca niczym rosół. Spojrzałam na pozostałych, wszyscy rozkoszowali się ciepłem, a ja przyzwyczajona do zimnej wody (jestem morsem) w ukropie poczułam się źle. Nie mogłam stać, tak jak pozostali, postanowiłam pływać.

- Przestańże się kręcić. Porozmawiajmy - to znów Cesarz.

Zrobiło mi się słabo, zabrakło mi tchu i myślałam, że zaraz stracę przytomność. Prawie zemdlałam, ale zbawienne ramie Cesarza podparło mnie, wyprowadziło z basenu.

- Odpocznij Sissi. Do zaś...

Znalazłam się sama w szatni. Otworzyłam szafkę, wyjęłam butelkę. Łyk zimnej wody. Już dobrze. Wracam do basenu. Rozmawiam z Teklą, ona zadowolona, w takiej zupie czuje się jak ryba w wodzie. Ja po 10 min. znów czuję, że zemdleję.

- Zobacz, tam jest fajna łączka, huśtawki, może Ty potrzebujesz kąpieli słonecznej? - nie, ja oszaleję znów Cesarz! Ja chyba mam omamy!

Ponownie idę do szatni. Ponownie pije wodę. Już na trzecią próbę wejścia do basenu nie decyduję się. Wychodzę na łąkę. Zażywam kąpieli słonecznych.

Wracamy. Poznałam Słowację, poznałam Cesarza? Ostatnim etapem naszej całodziennej wyprawy jest postój w sklepie bezcłowym. Kupuję beherowkę. Wracamy zadowoleni, szczęśliwi. Potem długo opowiadam koleżankom jak to poznałam Cesarza.

- Nie pij tyle – upomina mnie Tekla, a ja wypiłam tylko dwa kieliszki słowackiej ziołówki.

Następnego dnia jak na skrzydłach biegnę do stołówki. Tam chwalę się koleżankom, jak to poznałam Cesarza, a one tylko się śmieją. Nie wierzą, po prostu nie wierzą. Jednak tego dnia wszystkie podejmujemy decyzję, że czas na tańce, a dobrą okazją jest organizowane na naszej przysanatoryjnej łączce ognisko.

Piękna rozgwieżdżona noc, piękny śpiew Pana Antoniego, piękna muzyka i tańce w trampkach po łące. A tu nagle: „Sissi, zatańczysz?”

Tańczę z Cesarzem. Mam nadzieję, że dziewczyny widzą jak walcuję, jak kołuję. Pajęczarka widzi, widzi na pewno, bo robi nam zdjęcia, pstryka i pstryka.

- Do zaś... - brzmi w moich uszach i już go nie ma.

Przy śniadaniu cała rozpromieniona patrzę na koleżanki, a one nic. Tylko Ania tęsknie zerka w stronę swojego księcia, a o moim cesarzu ani mru mru. Zazdroszczą mi, skoro nic nie mówią.

Dni mijają szybko. Zabiegi trafione i czuję się wyśmienicie. Pogoda przepiękna, więc wędrujemy, wędrujemy, a gdy nie możemy wędrować, to zażywamy kąpieli słonecznych. Jednego dnia opalam plecy, następnego brzuszek. Efekt opalanek taki, że muszę kupić specjalny balsam, bo wyglądam jak istny rak.

Mamy półmetek. Kupujemy na tę okoliczność butelkę wina i w sanatoryjnym pokoju świętujemy. A tu brzęczy nasz służbowy telefon. Odbiera Pajęczarka. „Do Ciebie, Sissi” - podaje mi słuchawkę.

- Zjesz ze mną lody?

- Słucham? - jeszcze nie rozumiem czy to żart, czy prawda.

- To ja, nie poznajesz poznaliśmy się w Słowacji, zapraszam na lody.

- Ok, a czy mogę zabrać koleżanki? – natychmiast wracam do rzeczywistości i asekuruję się, a ich obecność ma być ewentualnym potwierdzeniem naszego spotkania.

Moje koleżanki natychmiast zgadzają się na wspólny wypad. Idziemy do „Krakowiaka”. Fajna kawiarenka wita nas miłą muzyką, zajmujemy jeden ze stolików, zamawiamy lody z grillowanymi gruszkami oraz kawę. Ale nim kelnerka przyniosła zamówienie, ja już tańczę w objęciach Cesarza, ale Jego Cesarska Mość natychmiast, po pierwszym tańcu odprowadza mnie do stolika i porywa do polki galopki kolejną moją koleżankę. Niestety nie umiem tańczyć i to ja muszę pilnować torebek. Nie martwię się tym, bo tańce „zaliczone”. Już nie wyjdę na łgarza, gdy ktoś mnie o to zapyta.

Tego samego dnia całą granda bandą lądujemy też w „Klimatach” i przy wspólnych pląsach mój brak poczucia rytmu przestaje być problemem. Bawię się świetnie, moi znajomi też.

Do pokoju wracamy o przyzwoitej porze, mamy więc czas na rozmowy i śmiech oraz planowanie tego, co możemy zwiedzić i zobaczyć.

Kolejne dni to marsze po okolicznych wzgórzach: Glorieta, Przymiarki, Żabia Góra, Winiarska, Przedziwna. Wyprawy piesze do Rymanowa Zdroju, Bałucianki. Wyprawy samochodowe do Krosna – Centrum Dziedzictwa Szkła, Bóbrki – Muzeum Przemysłu Naftowego, Żarnowca – Muzeum Marii Konopnickiej, Dukli, Miejsca Piastowego... Jednym słowem miło, poznawczo i aktywnie spędzamy czas. Nawet porywamy się na rowerową wyprawę do Klimkówki, co nawet dla takiego wprawionego rowerzysty jak ja, nie jest łatwe, pod niektóre wzniesienia wprowadzam rower.

Kolejna niedziela to wyjazd w Bieszczady. Zwiedzamy m.in. skansen miniatur w Myczkowicach, Komańczę, podziwiamy zaporę w Solinie, pływamy statkiem po Jeziorze Solińskim, a Gąssowski specjalnie dla nas śpiewa „Zielone wzgórza nad Soliną”. Cesarz kilka razy pojawia się tuż obok mnie, przyjaźnie macha ręką, ale nie rozmawiamy.

Ostatni tydzień pobytu w Iwoniczu Zdroju niczym nie różni się od wcześniejszych dni: zabiegi, zabiegi, aktywność, aktywność i ta błogość, i to szczęście, i wielkie zauroczenie niezwykłością urokliwego zakątka. Wpisuję więc do sanatoryjnej kroniki:

W SANATORIUM GÓRNIK W IWONICZU ZDROJU NIE CZUJE TROSK, NIE CZUJĘ ZNOJU TU SKIEROWANA PRZEZ NFZ WYPOCZYWAM ZABIEGÓW RATUJĄCYCH ZDROWIE ZAŻYWAM MASUJĄ MNIE, BOROWINAMI OKŁADAJĄ SPRZĄTAJĄ, DOSKONALE JEŚĆ DAJĄ OBSŁUGA MIŁA I KOMPETENTNA JESTEM PO PROSTU WNIEBOWZIĘTA ATRAKCJI, SPACERÓW PO OKOLICY WRĘCZ NIE JESTEM W STANIE ZLICZYĆ NIESTRUDZONY PAN ANTONI PO UROKLIWYCH ZAKĄTKACH NAS GONI

GDY WYCIECZKĘ POPROWADZI np. DO BEŁKOTKI

TO ZNIKAJĄ SMUTKI, MILKNĄ PLOTKI SŁUCHAMY JEGO CIEKAWYCH OPOWIEŚCI A SŁOŃCE GRZEJE, PIEŚCI GDY ZAŚ PRZY OGNISKU ZAŚPIEWA TO TAŃCZY TRAWA, WIRUJĄ DRZEWA A GDY NAWDYCHAMY SIĘ JODU I BROMU TO PO PROSTU NIE CHCE WRACAĆ SIĘ DO DOMU O IWONICZU ZDROJU, O KRAINO SZCZĘŚLIWOŚCI WRÓCĘ TU JESZCZE W GOŚCI.

Wszystko, nawet te urokliwe chwile mają swój kres – wieczorem wracam do domu. Walizka spakowana, wszystko przygotowane do powrotu, a tu telefon.

- Sissi, czy pójdziesz ze mną na tańce?

- Ale ja znów będę deptała ci po palcach.

- Wytrzymam.

Zakładam szpilki, stroję się. Wychodzę z pokoju, przed budynkiem czeka Cesarz. Wygląda wspaniale, garnitur, krawat. W ręce trzyma duży liść klonu. Liść jest czerwony, dzierżony z taką gracją, w jednej chwili przemienia się w piękną, sięgającą nieba różę. Biorę jesienny upominek do ręki, Cesarz podstawia ramię – idziemy na tańce.

Powoli otwieram oczy, nie mam pojęcia gdzie jestem, w uszach brzmi mi słowo „odbijany”, nie to nie „odbijany” to „WYSIADAMY!!!” Jestem w Szczytnie. Wróciłam do domu. I nie mam pojęcia, czy to wszystko się wydarzyło, czy mi się po prostu śniło?...

Grażyna Saj-Klocek

Sanatorium... (3)