i góreczki. W dzieciństwie wszystkie okoliczne górki w Szczytnie były moje. Pierwsza tuż przy domu na ulicy Konopnickiej, kolejna za Melioracją i największa w centrum mojej ulicy. Każda z nich swój zjazd kończyła na Jeziorze Małym Domowym.
Czasem robiliśmy wyprawy na Kamienną Górę na Kamionku i tam zjazd kończył się na Dużym Domowym. Jeździliśmy parami, samodzielnie i na koguta. Oczywiście na sankach, tornistrach i takich konstrukcjach z desek, do których przybite były łyżwy. Oj, działo się, działo. Gdy nastawała zima, to szaleństwo trwało aż do wiosny. Wielokrotnie wspominałam, że takie zimy, jak tegoroczna były czymś normalnym i oczywistym. Jeździłam na sankach i byłam na nich wożona. Najmilej jednak wspominam nasze rodzinne, nocne zjazdy na sankach wprost pod sam dom. Wracając od dziadków z ulicy Suwalskiej, siadaliśmy na nie na szczycie ulicy Śląskiej i mknęliśmy aż na ul. Konopnickiej. To ojciec odpowiadał za to, by w odpowiednim momencie tak zahamować butami, byśmy skręcili w lewo. Kilka razy tak się zdarzyło, że pędu sanek nie mógł wyhamować i wówczas zatrzymywaliśmy się za browarem. Ale to nie stanowiło problemu, bo i tak dzieci opatulone kocami miały frajdę i były dowiezione pod sam dom. Przeżyłam też zimę 100-lecia, więc pamiętam tunele, którymi chodziłam, gdy musiałam wyjść z domu. Miałam wówczas 18 lat i nie zapomnę wyprawy na pocztę, bo akurat musiałam nadać list. Pamiętam też hałdy śniegu zmieszanego z piaskiem i żużlem, które podczas pamiętnej zimy wywożono i składowano na plaży miejskiej. Umawialiśmy się tam z paczką znajomych i udawaliśmy, że wędrujemy po kraterach księżyca.