Pamiętam, że po 44 latach, które szybko minęły, w 1998 roku – gdy byłem dyrektorem naczelnym Zespołu Opieki Zdrowotnej, zapowiedział się do mojego gabinetu interesant w średnim wieku. Wszedł, przywitał się ze mną, popatrzył przez dłuższą chwilę na mnie, po czym zaczął całować w policzki, ściskając równocześnie na tzw. barana.
Zgłupiałem, nie wiedziałem co jest grane, ale zrobiłem dobrą minę do tej gry. Pomyślałem, że to jakiś wdzięczny pacjent takim gestem okazuje ciepłe uczucia. - Leszek, chyba postawisz kawę przyjacielowi? - zapytał. Stałem, jak słup soli zdziwiony. On dalej ciągnął: - Jedziemy z siostrą trasą z Siedlec przez Szczytno. Zrobiliśmy przerwę przy szpitalu, żeby zerknąć na stare nasze miejsce zamieszkania! Żeby popatrzeć na szpital, gdzie ojciec był ordynatorem i dyrektorem! Wchodząc do szpitala, przeczytałem informację z pieczątką dyrektora: Leszek Mierzejewski! Więc wszedłem do ciebie! Oniemiałem, szare komórki wreszcie mi zaskoczyły. Przede mną stał mój szkolny przyjaciel Zbyszek Sobieszczański, trzeci licząc w hierarchii wiekowej syn lekarza naszej placówki śp. Zbigniewa Sobieszczańskiego. Znałem wszystkich z jego rodziny. Również pamiętam z młodzieńczych lat lekarza – chirurga pana Sobieszczańskiego, jego żonę, z którą miałem przyjemność pracować w „Lenpolu”. Umarła w listopadzie 1970 roku, w następstwie nieszczęśliwego wypadku samochodowego. Znam najstarszego z dzieci doktora – Stanisława. Pamiętam dokładnie starszą córkę, która była serdeczną koleżanką mojej ciotki Haliny Biedrzyckiej z domu Powichrowskiej. Mile wspominam najmłodszą latorośl, która aktualnie mieszka w Siedlcach. Poszedłem po siostrę Zbyszka, spędziliśmy kilka godzin razem, powspominaliśmy stare lata, głównie dzieje ich ojca, który przepracował w szpitalu w Szczytnie 28 lat, od 1953 do 1981 roku. Zmarł w swoim ukochanym oddziale chirurgicznym, w samego sylwestra, nie doczekawszy północy!