Gdy za oknem termometr dociąga do trzydziestki poniżej zera, nikt normalny nie ma ochoty wystawiać nosa z ciepłego domu, gdzie kominek aż huczy. Ale znów tak samemu siedzieć i spoglądać smętnie w ogłupiały już doszczętnie telewizor, też żadna przyjemność.

Ale od czego ma się przyjaciół... Więc kilka telefonów i już szykuje się ciekawy karnawałowy wieczór. Tyle, że przy takiej pogodzie dobrze czymś smacznym gości rozgrzać, a i na mróz nie ma nic lepszego niż pełny żołądek. Z pewnym niepokojem przypominam sobie, że akurat zejdą się fachowcy, których kulinarne osiągnięcia nieraz już w tym miejscu opisywałem i wstyd by było na stół postawić coś nijakiego. Ba, tylko co? Trochę już późno na przygotowanie czegoś "długiego", więc biegiem (bo mróz) na rynek, do mięsnego i gdzie tam jeszcze trzeba. Chęci, chęciami, ale wiele zależy od produktów. Więc może jakaś ciekawa wołowinka? Znalazł się niezły kawałek wołowego udźca chociaż, jak się przy dokładnych oględzinach okazało, niestety na planowaną pieczeń trochę zbyt marny. Mięso trzeba pokroić na mniejsze kawałki. Na zwykły gulasz szkoda więc może coś bardziej ciekawego? Wertuję uczone kulinarne księgi i trafia się w końcu coś akurat. Wołowina po burgundzku! Tyle, że radośnie zmodyfikowałem trochę klasyczny przepis. Otóż coś, co Francuzi nazywają bouquet garni, czyli mieszankę pietruszki, tymianku, zielonej części pora i selera, a który zgodnie z przepisem należy dorzucić do duszonej wołowiny, przygotowałem dzień wcześniej, przegotowałem i z dodatkiem kilku łyżeczek żubrówki wykorzystałem do zabejcowania dużych (5x5) kostek mięsa. A później już zgodnie z klasycznymi przepisami po wstępnym zarumienieniu na maśle udusiłem w winie i wołowym bulionie. I byłem z siebie bardzo dumny, bo danko wyszło zupełnie niezłe. Ale do czasu...

Na parę godzin przed imprezą zadzwonił jeden z mistrzów patelni i, ot tak sobie, zapytał o średnicę w mojej mikrofali. Już to powinno wzbudzić pewne podejrzenia, ale czujność zawiodła. Godzinę przed czasem tenże właściciel skromnie spuszczonych chabrowych ocząt zjawił się ze słuszną skrzyneczką i poprosił o jej chwilowe przechowanie przed ostatecznym wykorzystaniem. Niebacznie nie zajrzałem do środka, a powinienem był, cholera! Goście się zeszli, wołowinę, a jakże, skonsumowali, chwaląc nawet, nie powiem. Tyle, że mistrz siedział skromnie, cicho, odczekał z godzinkę i dwie lampki wina, po czym zniknął w kuchni. Dumny bardzo z mojej wołowinki nie spodziewałem się niczego niezwykłego, aż tu nagle na stół wjeżdżają kolejne talerze, z daniem pięknie zresztą dla oka skomponowanym. A na tychże talerzykach co widzimy proszę Szanownych Czytelników? A to na początek słuszny kawałek fety, nie tam jakiejś byle jakiej, ale oryginalnej, zapiekanej w kruchej panierce, akurat pod wino w pełnych kieliszkach. Zamiast mrozu za oknem czuję już greckie gorące słońce i słyszę dzwoneczki kóz na łąkach pod Olimpem! Do tego obok cykoria pod beszamelem, mięciutka, soczysta, w ustach się rozpływa, prawie tak szybko jak moje mniemanie o swoich kulinarnych umiejętnościach. Towarzystwo zamilkło w niemym zachwycie, ale to nie wszystko. Talerze są w miarę duże i zmieściła się na nich jeszcze jedna niespodzianka w postaci... kasztanów w cebulce! I to nie jakiegoś tam puree! Oryginalne kasztany, świeżo dowiezione z czeskiej Pragi, ugotowane w bulionie, cebulka akurat jak trzeba zeszklona, mięciutka, ale jeszcze nie przyrumieniona. Ekstraklasa! Jak chce człowiek uchodzić za fachowca od uciech stołu, to nie powinien zadawać się z takim towarzystwem! Mistrz siedział skromnie, z miną niewiniątka objaśniał pochodzenie produktów, przyjmował hołdy rozentuzjazmowanych biesiadników.

Cóż mi więc zostało? Właściwie to tylko posprzątać ze stołu i pozmywać naczynia.

No i wznieść toast na cześć Mistrza!

Wiesław Mądrzejowski

2006.02.01