Gdy mrozy osiągnęły już poziom sięgający dna termometru, nie pozostało nic innego jak urwać się na trochę z okowów zimy i przenieść w rejony zdecydowanie cieplejsze. Jeżeli przy okazji można też zajrzeć w tak piękny świat jak rafy koralowe Morza Czerwonego nie było się nad czym zastanawiać.

Na opowieści o urodzie ciepłego świata podwodnego to akurat nie miejsce, natomiast niespodziewanie udało mi się dość dokładnie zgłębić odmęty nadmorskiej kuchni afrykańsko-arabskiej. Koralowe rafy i nawodne knajpki zwiedzałem z autentycznym fachowcem, czyli kucharzem jednej z londyńskich restauracji. A że wcześniej przez wiele lat pływał on jako kucharz na statkach, więc o różnych kuchniach wie dość sporo. Z własnych doświadczeń mogę powiedzieć, że gdyby trzymać się tylko kuchni hotelowej i knajp w ośrodkach turystycznych, to można tu zjeść dokładnie prawie to samo co w Kołobrzegu, Barcelonie czy Splicie. Z jednym wyjątkiem - całkowitego braku wieprzowiny, co nikogo nie powinno dziwić. Zabawa zaczyna się, gdy machniemy ręką na wysterylizowaną (bez przesady!) kuchnię dla turystów, profilaktycznie lekko zdezynfekujemy przewód pokarmowy (koniecznie!) i znajdziemy coś na ząb w miejscach, gdzie normalnie turyści nie zaglądają. Zacznę może od kuchni - zupełnie niezłej, na stateczku, którym pływaliśmy na nurkowanie.

Mój zaprzyjaźniony mistrz patelni tylko zatarł ręce, gdy zobaczył na śniadanie mocno perkoczący kociołek zawierający czerwoną fasolę w sosie z baraniną, czosnkiem, cebulą, goździkami, szafranem, pieprzem, czerwonym winem i lekko zaklepane mąką z masłem. Składniki mistrz ustalił po długiej dyskusji z młodym człowiekiem p.o. statkowego kucharza. Jak zresztą przypuszcza, nie jest to kompozycja stała i zależy od aktualnej kondycji finansowej i fantazji właściciela łajby. W każdym razie było to pyszne i w niczym poza konsystencją nie przypominało naszej "fasolki po bretońsku". Do tego, jak wszędzie, podano tomeję, czyli pyszne ciepłe placki chlebowe faszerowane mieloną fasolą z przyprawami. Też smaczne, ale tylko ze świeżym chlebem. Po godzinie już niejadalne.

Niejadalna też może być moja ulubiona baranina. Nacięliśmy się na taką w jednej z portowych knajpek. Pachniała, cholera, z daleka aż ślinka ciekła! Zamówiliśmy po solidnej porcji z ryżem i przyprawami. Trwało to mniej więcej jeden dzbanek niezłego czerwonego wina, gdy szczęśliwy miejscowy parzygnat dostarczył nam na stolik faktycznie sporą porcję czegoś, czego nawet wyjątkowo ostry nóż do nurkowania nie był w stanie pokroić! Mój kucharz, raptus z natury, chciał natychmiast wytłumaczyć miejscowemu, jaki błąd popełnił, podając takie świństwo, ale ze względu na ten nóż w ręku jakoś mu wyperswadowałem użycie takich ostrych argumentów. Dla odreagowania udaliśmy się w bardziej cywilizowane okolice. W rosyjskiej knajpce "Putin"(!), zjedliśmy doskonałe pielmienie pod napój najbardziej do tej potrawy właściwy. Nie polecam też miejscowej zupy nazywanej isan asfur, czyli ptasie języczki. Jest to powszechnie podawany bulion z drobnymi makaronikami, całkowicie bez smaku! Każdemu, kto uda się w tamte okolice, radzę natomiast spróbować "maszi", czyli ekstra gołąbków z ryżem i wołowiną, w zależności od lokalu doprawianych szafranem lub zapiekanych w śmietanie. Pycha!

I na koniec najlepsze! Kiedy podczas wieczornych wędrówek po knajpkach szukaliśmy naprawdę dobrej baraniny, wytrawny nos kucharza zaprowadził nas do dobrze schowanego baru. Nie wdając się w dyskusje z kelnerem, mistrz udał się do kuchni, skąd wrócił po kilku minutach, dyskretnie nalał do szklaneczek po odrobinie płynu dezynfekcyjnego i kazał cierpliwie czekać. Opłaciło się! Takiej baraniny jeszcze nie jadłem. Były to duże kostki we wrzącym sosie doprawionym z pewnością śliwkami, cynamonem, pomarańczami i chyba czymś miętowym. Mam nadzieję, iż niedługo będę mógł Szanownym Czytelnikom przekazać pełny przepis na to cudo, gdyż zaprzyjaźniony już mistrz w najbliższych dniach odwiedzi Szczytno, a obiecał wspólną pracę nad polskim już baranem.

Wiesław Mądrzejowski

2006.02.15