Coraz większe zdumienie ogarnia mnie, kiedy znienacka stykam się z kolejnymi zarządzeniami, których zadaniem jest regulacja czynności urzędowych na styku urzędu z petentem oraz usprawnienie systemu kontroli nad wydatkami z kasy państwowej, czy samorządowej.
Teoretycznie nowo powstałe przepisy mają chronić nas podatników, czyli „naród”, ale to pozór. W rzeczywistości jest to uporczywe dążenie do uzasadnienia pracy nieprawdopodobnej ilości wszelkiej maści urzędasów, którzy tak naprawdę nie są nikomu i do niczego potrzebni. Ale żyć z czegoś trzeba. W końcu po to istnieją politycy i starają się o jak najlepsze miejsca w hierarchii, aby liczne rzesze ich krewnych i znajomych mogły żyć dostatnio. To oczywiście oznacza przygotowanie im jakiejś tam urzędniczej posadki. Zawód polityka polega przecież na tym, aby zapewnić rodakom lepsze jutro. Wszystkim nie zapewnią, no to chociaż swoim… I tak powstał szereg całkiem nowych urzędów, których zadaniem jest tylko i wyłącznie wymyślanie kolejnych przepisów, nazywanych eufemistycznie regulacjami prawnymi. Wyłącznie po to, aby konieczność ich realizacji wymusiła powiększenie istniejących biurowych oddziałów o kolejne bataliony niezbędne do podjęcia świeżo wyznaczonych zadań. I tak rozrasta się owo pasożytnicze grono żyjące z pensji, jaką otrzymują z pieniędzy tych pożytecznych i pracowitych obywateli, którzy coś tworzą, produkują i realizują pomnażając majątek państwa. Co ciekawe, taki typowy miejski, czy wiejski urzędnik uważa się za „coś lepszego” i chętnie demonstruje swoją wyższość wobec petenta (dajmy na to uczciwego rolnika), mimo że jakąś tam część jego wynagrodzenia płaci mu właśnie ów wymieniony petent.
Opiszę kilka urzędniczych ciekawostek, czyli pomysłów delikatnie mówiąc wątpliwych. Zacznijmy od stosowanej od dawna zasady przetargów publicznych.