W tamtych czasach, kiedy każdy skakał z jednej posady na drugą, zarobić można było dużo, tylko towarów w sklepach brakowało. Trzeba było mieć układy i znajomości lub dobry bajer, ewentualnie być zatrudnionym na wysokim stanowisku, żeby godnie żyć. Właśnie Włodek miał układy, znajomości i dobry bajer.
Pamiętam odwieczny problem myśliwych - brak naboi do dubeltówek. Któregoś dnia Włodek rzekł, swoim cwaniackim głosem: - Jedziem do Pionek, ja tam wsiśtko, co potrziebujecie ziałatwię! Okazało się, że zna dyrektora w Fabryce Amunicji Myśliwskiej w Pionkach. Pojechaliśmy: ja, Jurek Jusis, Stefan Haczkiewicz ówczesny łowczy rejonowy, jeszcze jeden kolega myśliwy no i Włodek. Wyruszyliśmy w trasę Jurka zakładową nysą. Wszystko poszło gładko i składnie, tylko Włodziu bez zgody dyrektora załatwił większą ilość amunicji z szefem Działu Zbytu, też jak się okazało jego kolegą. Mieliśmy wypisane dwie faktury, na ilość uzgodnioną i ewentualnie zwiększoną. Dyrektor przy pożegnaniu zadecydował, że jeżeli Komendant Straży Przemysłowej nas odprawi z tą zwiększoną ilością, on nie będzie stawiał sprzeciwu. Wówczas koła łowieckie obowiązywał zakaz bezpośredniej sprzedaży, jedynie odrzut z eksportu mógł być upłynniony, ale tylko w tej maksymalnej ilości, jaką mieliśmy uzgodnioną z dyrektorem. Podjechaliśmy pod portiernię (my podenerwowani i wystraszeni), Włodek krzyczy do wartownika: - Wołać natychmiast komendanta!
Aby zapoznać się z pełną treścią artykułu zachęcamy
do wykupienia e-prenumeraty.