Usilne starania w celu jak najskuteczniejszego zmniejszenia objętości własnego jestestwa mają czasem miłe przerywniki, głaszczące delikatnie żołądek odcięty od kilku tygodni od wszelkich co bardziej atrakcyjnych potraw. Popołudniowy rodzinny spacerek po niedzielnie zatłoczonym Lasku Kabackim to doskonały pretekst, aby trochę odetchnąć od diety i odwiedzić nowo otwartą włoską restauracyjkę schowaną w plątaninie bloków, nazywanych obecnie apartamentowcami. Jaki dobrobyt, takie i apartamenty...

W każdym razie knajpka jest miła, doskonale zaaranżowane wnętrze, atrakcyjny jadłospis, czyli wszystko, co powinno być. W poszukiwaniu dobrego i w miarę lekkiego danka opuściłem trzy czwarte menu i skoncentrowałem się na zupach. Z dawniejszych pobytów w Italii wiem, że włoskie zupy są z reguły lekkie, rzadko zawiesiste i bardzo wyraziste smakowo. W końcu zatrzymałem się przy dwóch z dopiskiem "krem", czyli zupie krem z krewetek i kremie z groszku, zielonego jak najbardziej. Obie na oko lekko słone, bo po 12 zł porcja. Na wszelki wypadek zastrzegłem sobie u współbiesiadników prawo wyboru kremu krewetkowego, wskazując na niebezpieczeństwa, jakie grożą w przypadku, gdy krewetki zbyt długo są przechowywane poza ich środowiskiem naturalnym. Obawy okazały się płonne. Może na początku lekkie zdziwienie wywołało kilka robali sote ułożonych na powierzchni kremu jako przybranie, co przydało jednak zupie smaczku. Sam krem oparty na klasycznym beszamelu z lekkim akcentem podsmażonej cebulki był świetny. Dało się wyczuć dalekie echo dobrego alkoholu, jak przypuszczam białego wina, gdyż nie spodziewam się, aby kucharz był skłonny poświęcić tu kilka kropel brandy, co niektórzy do beszamelu stosują. W sumie danie małe, pożywne i pozostawiające miły, dość długo jeszcze odczuwany oryginalny posmak. Krem groszkowy został także spałaszowany ze smakiem, chociaż, jak oceniono, daleko mu było do wzorca, jakim pozostał na zawsze takiż smakołyk podawany na babcinym stole. I tak od słowa do słowa zaczęła się dyskusja i wspomnienia o miksowanych zupach jadanych tu i ówdzie w różnych latach.

Jak pamiętam, pierwszy raz z zupą kremem z groszku zetknąłem się jeszcze w latach 70. w... zakładowej stołówce! To był dopiero przebój! Przy wszystkich klasycznych kartoflankach, ogórkowych, grochowych, w porywach żurkach, pojawienie się w obiadowym zestawie kremu z groszku z grzankami pracowicie wycinanymi z podsuszanego chleba stało się prawdziwą sensacją i spotkało z ogromnym aplauzem stołowników. Gdy pewnego razu pochwaliłem się tym teściowej nic nie powiedziała, tylko przy następnej okazji na stole znalazł się też groszkowy krem nad kremami, który wspominać będę do końca życia. Jak się później dowiedziałem, podstawą tego superdania był beszamel zaprawiany nie klasycznie mlekiem, ale tzw. lekką śmietanką wcześniej potraktowaną gałką muszkatołową. Później nadający właściwy smak bulion został nagotowany na wołowinie, pół na pół z kurczakiem i porąbanymi tasakiem delikatnymi kośćmi cielęcymi. Już sam ten przecedzony i odchudzony z każdego grama tłuszczu bulion był poezją dla każdego smakowego kubka z osobna, a co dopiero przygotowany na tej bazie krem. I to w czasach, gdy jeszcze porządna gospodyni w pogardzie miała wszelkiego rodzaju miksery, groszki z puszki i tym podobne wynalazki. Groszek z własnego ogródka został dokładnie przetarty na specjalnym sicie, tak samo zresztą jak najpierw dokładnie rozdrobnione białe mięso z kurczaka. To se ne vrati - jak mawiają starzy Indianie...

I czym tu się teraz chwalić, gdy w pilnej potrzebie błyskawicznego przygotowania niby-obiadu łapię za garnek z wczorajszym rosołkiem, prawda, że obficie zapełnionym warzywkami, dorzucam puszkę groszku, albo dwie, włączam mikser i po kilku minutach w miarę przyzwoita zupa stoi na stole. Tyle że świeże grzanki prosto z tostera tnę nożem jak babcia przed wieloma laty...

Wiesław Mądrzejowski

2007.04.04