Kiedy zmarł niedawno Zbigniew Wodecki zebrało mi się na wieczorne, historyczne wspominki, w gronie bliskich przyjaciół. Minęły prawie trzy tygodnie i oto otrzymałem telefon od uczestniczki owego wieczoru z wymówką, że skoro ona miała okazję wysłuchać tylu sympatycznych anegdotek o Wodeckim, dlaczego nie raczyłem opowiedzieć tych historyjek szerszemu gronu, czyli przekazać ich treść w felietonie. Przegląda oto już kolejny numer „Kurka”... i nic.
JASNOWIDZE to tytuł wystawy, którą można obejrzeć w szczycieńskim MDK.
Oto świętujemy, jak co roku, Dzień Dziecka. Ściśle mówiąc to dzieci świętują, a my, dorośli pełnimy rolę sponsorów, organizatorów, wodzirejów, kierowców i obowiązkowo darczyńców, czyli dostarczycieli prezentów. No, ale jest to święto rangi światowej, a jego pełna, oficjalna nazwa brzmi „Międzynarodowy Dzień Dziecka”.
Oczywiście o Rząpie Zygmuncie, bo też jest to postać wyjątkowa.
Nie jest moim celem zaprezentowanie w dzisiejszym felietonie nowoczesnego poradnika obowiązujących wzorcowych zachowań, czyli tak zwanego „savoir vivre”. Współczesne obyczaje zmieniają się w tak szybkim tempie, że obowiązujące jeszcze wczoraj konwenanse, dzisiaj tracą swoją aktualność. Oczywiście nie wszystkie. Pewne wartości pozostają niezmienne od pokoleń. Pożartujmy sobie zatem na temat takich, czy innych niuansów towarzyskiej ogłady.
Ten dość idiotyczny dwuwiersz, zapamiętany z dzieciństwa, przypomniał mi się, kiedy sięgnąłem po świeżo wydaną książkę Katherine Ashenburg „Historia brudu”. Książkę, która niezwykle interesująco opowiada o zasadach higieny obowiązujących w kolejnych epokach cywilizacji.
Wspominałem już o tym, że raczej rzadko moje felietony prowokują czytelników do komentarzy. Zarówno tych internetowych, jak również bezpośrednich, to jest telefonicznych - czyli od osób znajomych. Także komentarzy listownych, adresowanych do redakcji „Kurka”, bo i takie czasem się zdarzają.
Przeczytałem przed tygodniem o pomyśle przeniesienia szczycieńskiego muzeum do murowanej „chałupki”, opuszczonej przez Powiatowy Urząd Pracy.
Nie wiem dlaczego zebrało mi się ostatnio na wspomnienia. Wesołe wspomnienia z minionych lat. Lat dawnych, czyli czasu młodości. Może to zawsze tak bywa na wiosnę?
Chciałbym dzisiaj przypomnieć moim czytelnikom, zwłaszcza tym starszym (właściwie, to ja chyba nie mam innych), pewien estradowo-kabaretowy fenomen czasów PRL-u, jakim był „Podwieczorek przy mikrofonie”.
Bardzo rzadko mam okazję usłyszeć komentarz czytelników na temat moich tekstów. Ale czasem mam. Co ciekawe na ogół wówczas, kiedy nie spodziewam się specjalnego zainteresowania zaproponowanym tematem. Tak właśnie stało się po felietonie zamieszczonym w „Kurku Mazurskim” tydzień temu.
Przypuszczam, że moi czytelnicy pamiętają jeszcze podsłuchową aferę polityczną, polegającą na nagraniu rozmów znaczących polityków Platformy Obywatelskiej. Przypominam, że aparaturę podsłuchową zainstalowano wówczas w stołecznej restauracji „Sowa i Przyjaciele”. Za moich warszawskich czasów taka knajpa nie istniała, toteż nie miałem żadnych osobistych skojarzeń. Nie miałem, dopóki nie spojrzałem na adres lokalu - Gagarina 2/8. Znam ten adres, a nawet pamiętam, że dawniej była to Czerniakowska 127 (budynek stoi na rogu Czerniakowskiej i Gagarina). Toż to ten sam lokal, w którym mieściła się słynna „mordownia” SIELANKA, a piętnaście lat później nie mniej słynna KARCZMA SŁUPSKA. Zatem trochę historii.
Cały tydzień nie było mnie w Szczytnie. Spędziłem ten czas w Warszawie. Jak zwykle obszedłem znane mi stare kąty, odnotowując wszystkie zmiany. Ostatni raz byłem w Stolicy we wrześniu, pół roku temu i zauważyłem, że przez ten czas kilka znanych mi lokalików padło, za to inne trzymają się mocno.
Dość często czytelnicy zaprzyjaźnieni ze mną osobiście „dręczą mnie”, abym od czasu do czasu skomentował polskie życie polityczne. Co ciekawe, dotyczy to zarówno tych czytelników, którzy sprzyjają rządom PiS, jak i tych, co to wprost przeciwnie. Temu akurat nie dziwię się, bo co do moich poglądów, to nie opowiadam się za żadną z partii.
Tak rozgadałem się przed tygodniem (czy raczej rozpisałem), że nie potrafię definitywnie zamknąć tematu i korci mnie, aby jeszcze, choć trochę, poopowiadać o światowym fenomenie błękitnych, amerykańskich spodni.
Otrzymałem niedawno świeżo wydaną książkę „Od spódnicy do spodni - historia mody męskiej”. Niezwykle ciekawa opowieść o różnorodności ubiorów na przestrzeni wieków. Ze zdumieniem dowiedziałem się z niej, że już w epoce brązu, ponad dwa tysiące lat przed naszą erą, noszono nie tylko odzienie ze skór zwierzęcych, ale także potrafiono, na prymitywnych krosnach, wyprodukować wełnę. Szyto z niej długie kaftany używając, jako nici, końskiego włosa lub ścięgien reniferów. Co więcej, barwiono tę wełnę naturalnymi barwnikami, czyli sokami z jagód. Kolor niebieski - bez, czerwony - marzanna, fioletowy - czarne jagody.
Otrzymałem zaproszenie do Chaty Mazurskiej na „Szopkę bardzo kulturalną na piętnaście postaci, jeden głos żeński i dwie ręce”. Zaproszenie podpisane przez Annę Bogusz - prezesa Towarzystwa Przyjaciół Szczytna, ale także autorkę, reżyserkę, scenografkę i wykonawczynię przygotowanego widowiska.
Przed tygodniem „Kurek Mazurski” zacytował wypowiedź Henryka Żuchowskiego na temat organizowanej w Szczytnie imprezy „Dni i Noce Szczytna”.
Trwa karnawał. Po łacinie „carne vale” oznacza „żegnaj mięso”. Czyli karnawał jest pożegnaniem mięsa przed wielkim postem. Zgodnie z tradycją, należy podczas karnawału jeść dużo, niejako na zapas, a także tańczyć. Przed wiekami uważano, że karnawałowe pląsanie ma wpływ na urodzaj.
Po ostatnim felietonie na temat kabaretu politycznego otrzymałem kilka telefonów od zaprzyjaźnionych czytelników.
Nasza strona internetowa używa plików cookies (tzw. ciasteczka) w celach statystycznych, reklamowych oraz funkcjonalnych. Korzystając z niej wyrażasz zgodę na ich używanie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.