Dwa tygodnie temu zmarł mój stary przyjaciel, aktor, Jaś Prochyra. Znaliśmy się od ponad czterdziestu lat, to jest od czasu, kiedy Janek studiował w Wyższej Szkole Teatralnej w Krakowie. Była to pierwsza połowa lat siedemdziesiątych. Od tej pory utrzymywaliśmy stały kontakt i choć ostatni raz widzieliśmy się ładnych kilka lat temu, to zawsze trafiała się jakaś okazja do telefonicznej rozmowy.
Taki oto temat przyszedł mi do głowy, kiedy pośród przedmiotów nietypowych odnalazłem w naszym domu kubańską maczetę. Piszę „odnalazłem”, ponieważ wyprowadzając się przed laty z Warszawy do Szczytna przywiozłem wprawdzie sporo elementów tak zwanego mienia ruchomego, ale nie wszystkie przedmioty zostały w miejscu docelowym rozpakowane. Nieco sprzętu różnorakiego przeznaczenia nadal pozostało w kartonach, zawalając część piwnicy i garażu.
Przeglądając rodzinne zdjęcia mojej żony natrafiłem na serię sympatycznych ujęć z udziałem Zygmunta Broniarka; dziennikarza, pisarza, globetrottera i w ogóle postaci dość niezwykłej.
Od zawsze kochałem zwierzaki i przez mój dom przewinęło się kolejno pięć psów oraz jeden kot, a do tego jeszcze Jurek - szczurek, całkiem inteligentny gryzoń.
Majowy, trzydniowy weekend spędzamy z żoną w domku na Kurpiach. Nad Pisą, na skraju lasu, w połowie drogi między Turoślą, a Dobrym Lasem.
Niedawno, na imieninowym przyjęciu, zostałem zrugany przez Solenizanta, przy poparciu niektórych jego gości za to, że pomijam w felietonach warszawskie tematy.
O poczuciu humoru pisałem przed tygodniem. Dzisiaj, niejako z rozpędu, zamierzam kontynuować temat, zastanawiając się nad relacją między poczuciem humoru i kulturą osobistą indywidualnego wesołka, a także jak to właściwie jest z tak zwanym narodowym poczuciem humoru, co to ponoć jest odrębny dla każdej nacji. Sięgnijmy w przeszłość.
Zacznijmy od Antoniego Słonimskiego, bo to on napisał o sobie w jednym z przedwojennych felietonów „Bóg mi powierzył humor Polaków”, parafrazując słowa księcia Józefa Poniatowskiego „Bóg mi powierzył honor Polaków, Bogu go tylko oddam”. Kim był Antoni Słonimski?
Mamy już wiosnę. Niedługo lato, czyli sezon. „Jutro zaczyna się tu sezon” jak od ponad trzydziestu już lat śpiewa Krystyna Prońko, którą poznałem osobiście stosunkowo niedawno. Na Mazurach, a konkretnie w Mrągowie, w Hotelu Wileńskim, gdzie spędzałem kilka dni wraz z żoną. Krystyna mieszkała tam ze schorowanym ojcem, którym opiekuje się i nie może go samego zostawić oraz z wielkim psem.
Jakże ten niesłychanie szybki postęp technologiczny zmienił świat. I to w każdej dziedzinie. Także dziedzinie sztuki. Zwłaszcza nieograniczone możliwości jakie daje komputer w dziedzinie kreowania otaczającej nas rzeczywistości całkowicie zmieniły pokaźną części twórczości plastycznej.
Na piątkowej, dorocznej uroczystości sportowej zorganizowanej przez „Kurka Mazurskiego” z okazji ogłoszenia wyników plebiscytu na najpopularniejszego sportowca, miałem okazję poznać Konrada Bukowieckiego. Wschodzącą gwiazdę lekkoatletyki, w konkurencji pchnięcia kulą.
Pisząc o artystycznych wydarzeniach Szczytna skupiam się najczęściej na kolejnych wernisażach artystów uprawiających wszelkie odmiany wizualnych dziedzin sztuki, czyli plastyki. To poniekąd także mój zawód, toteż współczesna, tutejsza twórczość w owej branży interesuje mnie najbardziej.
Niedawno miałem okazję porozmawiać z kilkoma osobami, które znają i pamiętają Szczytno sprzed pięćdziesięciu lat. Ktoś spytał mnie, czy zetknąłem się kiedykolwiek z muzykiem Andrzejem Woźniakowskim. Owszem tak, ale kiedy poznałem Andrzeja używał on pseudonimu Jerzy Andrzej Marek. Tenże artysta, znany w późniejszych latach kompozytor, w pierwszej połowie lat sześćdziesiątych, jako niespełna trzydziestolatek zamieszkał wraz z żoną Wiesią i dzieckiem w Szczytnie.
Pięć miesięcy temu opisałem moje spotkania z wielobarwnymi pracami graficznymi młodziutkiego artysty Karola Lewalskiego. Karol Lewalski niedawno skończył Akademię Sztuk Pięknych w Gdańsku. Mieszka w Trójmieście, ale pochodzi ze Szczytna.
Na początku lutego mieliśmy okazję świętować setną rocznicę urodzin znakomitej aktorki Danuty Szaflarskiej. Owo stulecie filmowej i teatralnej gwiazdy jest o tyle niebywałe, że pani Danuta, nie bacząc na swój wiek, wciąż czynna jest zawodowo.
Fakt, że nie często pisuję o aktualnościach bezpośrednio związanych ze Szczytnem. Mieszkam w domku poza centrum, w cichej i spokojnej dzielnicy. Pracuję w budynku ratusza. Po mieście poruszam się głównie samochodem, toteż co ja mogę wiedzieć o codziennych problemach mieszkańców zaniedbanych szczycieńskich ulic, czy niesprawnym funkcjonowaniu administracji miejskich budynków mieszkalnych.
Kilkanaście dni temu zmarł Zbigniew Kurtycz. Piosenkarz. Nie sądzę, aby dużo osób zapamiętało jego nazwisko, za to przebój wylansowany przez Kurtycza w roku 1955, czyli 60 lat temu, śpiewany jest po dziś dzień. CICHA WODA! Któż nie zna tej piosenki. Zbigniew Kurtycz zmarł w wieku 95 lat. Pamiętam kilka jego występów, które miałem okazję oglądać na żywo. Widywaliśmy go także w telewizji. Zatem kilka słów o owym artyście.
Dość tych warszawskich szaleństw. Wracajmy do Szczytna. Tak jak to sugeruje w swoim mailowym komentarzu jeden z czytelników „Kurka”, pan Krzyżak ze Szczytna. Wspomniany komentator chciałby, aby nasz tygodnik zamieszczał więcej artykułów o treści historycznej dotyczącej regionu Warmii i Mazur.
Tak się złożyło, że w minionym miesiącu aż trzykrotnie jeździłem do Warszawy, za każdym razem spędzając tam po trzy, cztery dni. Nic też dziwnego, że warszawskie tematy zdominowały poprzednie dwa felietony, a i ten dzisiejszy postanowiłem poświęcić stołecznym klimatom.
Właśnie przyjechałem z Warszawy, gdzie spędziłem kilka dni. Tych czytelników, którzy pamiętają mój felieton sprzed tygodnia informuję, że odwiedziłem opisaną w nim knajpkę CORSO, a refleksje po owych odwiedzinach stanowią temat felietonu dzisiejszego.
Nasza strona internetowa używa plików cookies (tzw. ciasteczka) w celach statystycznych, reklamowych oraz funkcjonalnych. Korzystając z niej wyrażasz zgodę na ich używanie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.