Bez wątpienia jest do dziś najsłynniejszym szczytnianinem, jak również jednym z najgłośniejszych, dosłownie i w przenośni polskim muzykiem, kompozytorem i wokalistą! Urodził się 14 stycznia 1942 roku. W dniu śmierci, 7 kwietnia 1981 roku miał 39 lat, więc był w kwiecie wieku. Dziś miałby 79 lat, byłby statecznym mężczyzną, a skomponowana przez niego piosenka: „Nie przejdziemy do historii”, paradoksalnie, w przypadku Krzysztofa, nie okazała się prawdą …
Przykro jest mi, ale gdy zasiadałem do opisania biografii o nim, to myślałem, że wiele wiem z jego życia, okazało się jednak, że posiadam znikome wiadomości! Zatelefonowałem do wielu jego kolegów i znajomych. Również myśleli, że dużo o nim wiedzą, ale jak przyszło co do czego, to skąpe mają dane, przeważnie odpowiadali mi, że skrytym był człowiekiem. Więc co zebrałem, przekazuję dla dobra sprawy:
W połowie lat osiemdziesiątych Kazimierz Kiedrowski został przeniesiony służbowo do Szczytna, do pracy w naszym areszcie śledczym. W randze kapitana więziennictwa objął obowiązki na stanowisku politycznym, następnie jako naczelnik tej jednostki penitencjarnej.
Z Jurkiem znaliśmy się jak łyse konie - prywatnie, zawodowo i na polu myśliwskim. Znałem całą jego rodzinę, oj, skłamałbym! Nie zdążyłem poznać tylko ojca.
Janka Hoffmana poznałem w 1983 roku w mieszkaniu służbowym na ul. Krótkiej 3 w Szczytnie. Wówczas wojewoda olsztyński Sergiusz Rubczewski ściągnął go z Warszawy, desygnując na stanowisko naczelnika naszego miasta.
Fryzjerem był z zamiłowania, z wykształcenia i po mieczu! Z zamiłowania, bo fryzjerstwo stawiał na pierwszym miejscu, jako swój zawód. Z wykształcenia był mistrzem w tym fachu. Po mieczu, bo poszedł w ślady ojca a nie matki - wówczas byłby po kądzieli! Zresztą tak jak jego trzech braci: Janusz, Zdzisław i Lucjan oraz jedna siostra Wiesława - wszyscy zostali zawodowymi cyrulikami. Wszyscy w naszym Szczytnie zajmowali się fryzjerstwem oprócz Janusza, który zakład fryzjerski prowadził w Piszu.
Stefana Haczkiewicza poznałem bardzo dobrze dopiero w 1994 roku, gdy zostałem pełnoprawnym myśliwym w kole łowieckim „Świt” Pasym. Wcześniej znałem go „z widzenia”, spotykaliśmy się przy okazji narad dyrektorskich, czyli tzw. nasiadówek w komitecie powiatowym partii, gdzie byli obowiązkowo wzywani wszyscy dyrektorzy ze Szczytna i z powiatu. Za to z żoną Stefana - Urszulą pracowałem przez wiele lat w Zespole Opieki Zdrowotnej.
Ks. Robert Dziewiatowski raczej na nasze spotkania nie przychodził, to my chodziliśmy do niego prywatnie: do domu lub częściej z obowiązku na msze święte do parafii rzymskokatolickiej im. Świętego Stanisława Kostki w Szczytnie.
COVID-19 uwięził nas wszystkich na wiele miesięcy w domach. Na początku wszyscy narzekaliśmy, nie mogliśmy przyzwyczaić się do nowej sytuacji! Ale człowiek jako istota rozumna ma zdolność przystosowania się do nowych warunków i w efekcie znajduje pozytywy w nowej rzeczywistości. Konieczność pozostania sam na sam z własnymi myślami oraz czas na przegląd starych albumów, archiwów spowodowały, że do cyklu moich wspomnień zaprosiłem przyjaciół i znajomych z zaświatów...
COVID-19 uwięził nas wszystkich na wiele miesięcy w domach. Na początku wszyscy narzekaliśmy, nie mogliśmy przyzwyczaić się do nowej sytuacji! Ale człowiek jako istota rozumna ma zdolność przystosowania się do nowych warunków i w efekcie znajduje pozytywy w nowej rzeczywistości. Konieczność pozostania sam na sam z własnymi myślami oraz czas na przegląd starych albumów, archiwów spowodowały, że do cyklu moich wspomnień zaprosiłem przyjaciół i znajomych z zaświatów...
COVID-19 uwięził nas wszystkich na wiele miesięcy w domach. Na początku wszyscy narzekaliśmy, nie mogliśmy przyzwyczaić się do nowej sytuacji! Ale człowiek jako istota rozumna ma zdolność przystosowania się do nowych warunków i w efekcie znajduje pozytywy w nowej rzeczywistości. Konieczność pozostania sam na sam z własnymi myślami oraz czas na przegląd starych albumów, archiwów spowodowały, że do cyklu moich wspomnień zaprosiłem przyjaciół i znajomych z zaświatów...
Miałem już zakończyć zwierzenia o mojej pracy zawodowej, ale na początku lutego przeczytałem wpis na Facebooku burmistrza Krzysztofa Mańkowskiego, zatytułowany „NIE TRUJ - WYMIEŃ PIEC”.
Co do Burmistrza Pawła Bielinowicza, to pamiętam, że odchodząc z posady powiedział mi, że zrobił kilka błędów. Po pierwsze, powinien słuchać mądrych rad i wskazówek - między innymi i moich, a na pewno wygrałby wybory. Po drugie – nie wierzył, że mi wypali z tym Zakładem! - To robota dla dwóch, trzech takich jak ty! - mówił. Pakując swoje manele dopowiedział, że przyjaciół poznaje się po spadnięciu na dno. Potwierdziłem, że tak jest, bo sam miałem kilka przykładów na to, tylko mniejszego kalibru.
Przyszły wybory, nastała nowa władza. Burmistrzem został Paweł Bielinowicz a jego zastępcą Danuta Górska, która wcześniej pracowała jako zastępca dyrektora sanepidu w Szczytnie. Przewodniczącą Rady Miejskiej została Monika Hausman - Pniewska. Nastały nowe rządy, nowe czasy. Przychodziłem do pracy jak do opery, a właściwie jak na jakiś dramat.
Dziś jadąc niejedną ulicą w mieście, cieszę się, że nasza trójka (ja, Janusz Woźniak i Wiesław Kulas) przebudowała ją własnymi siłami, tj. od zlecenia projektu, odbioru projektu, uzyskania środków finansowych, rozpoczęcia budowy, nadzorowania jej jako inspektorzy nadzoru, odbioru i rozliczenia. Mieliśmy układ z Burmistrzem Żuchowskim, że co drugą inwestycję wykonywaliśmy, jako inspektorzy nadzoru, „społecznie” – tzn. gratis.
Powracając do 5 maja 1999 roku, do pierwszych dni w Urzędzie Miejskim w Szczytnie - ile to ja miałem problemów, ile to kwadratowe pudło, czyli komputer, napsuło mi nerwów, ile kryło w sobie tajemnic? Przez ile musiałem przejść problemów intelektualnych, żeby poznać w dojrzałym wieku możliwości tego cudeńka z końca XX wieku.
Powiem szczerze, choć może będzie mi to poczytane za chęć postawienia siebie na piedestale, ale nie poleniuchowałem za wiele po opuszczeniu „fuchy”, a prawdę powiedziawszy posady w służbie zdrowia. Jeszcze tego samego dnia Janusz Jastrzębski wpadł do mnie z propozycją od Burmistrza Miasta zatrudnienia w magistracie.
Najtrudniej jest, gdy umiera ktoś, kto stanowi ważną część życia wspólnoty szpitalnej. Bo czy można się nacieszyć, wygadać - gdy w pewnym momencie odchodzi zaprzyjaźniona osoba?
Leszek Mierzejewski kontynuuje wspomnienia o swoich nieżyjących już znajomych z okresu pracy w szpitalu.
W tym tygodniu miałem przejść do zwierzeń z mojej pracy w Urzędzie Miejskim i w dalszej kolejności w Zakładzie Gospodarki Komunalnej, ale ostatnie miesiące zabrały z grona żywych czterech moich serdecznych współpracowników ze służby zdrowia – więc w poniższy sposób pożegnam ich, jako nieodżałowanych po prostu ludzi.
Nasza strona internetowa używa plików cookies (tzw. ciasteczka) w celach statystycznych, reklamowych oraz funkcjonalnych. Korzystając z niej wyrażasz zgodę na ich używanie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.